Przeżyłem Wietnam. Poległem w Peru…

Przeżyłem Wietnam. Poległem w Peru…

2014_peru_dwojka_01

Kiedy jeszcze nasza podróż była w powijakach, jedno z zasadniczych pytań, które nasuwało nam się za każdym razem, kiedy na chwilę zdrowy rozsądek zaczynał wychodzić na prowadzenie, było następujące. Jak jechać, żeby zajechać i się po drodze nie rozłożyć. O siebie się nie obawialiśmy, bo dorosły ma zdecydowanie wyższy próg wytrzymałości, a poza tym potrafi do pewnych tematów podejść w sposób odpowiedzialny. Ha ha. Ale tłumaczenie trzylatkowi, że ma nie wpychać brudnych paluchów do ust, nie lizać wszystkiego dookoła i nie spijać wody podczas kąpieli, to już nie taka prosta sprawa. Dlatego w podróżnej apteczne oprócz zwyczajowych plasterków znalazły się przede wszystkim środki na wszelką ewentualność, na wypadek gdyby procesy trawienne przestały zachodzić według standardowego schematu, a do tego obowiązkowo sześciopak dezynfekatorów do rąk.

Najbardziej obawialiśmy się Azji. Tej brudnej i śmierdzącej, bez bieżącej wody, gdzie naczynia są myte na ulicy w miednicach z pomyjami, bo wody to już raczej nie przypomina. Gdzie soki trzeba koniecznie pić bez lodu, a w każdym warzywie czy owocu czyha ameba albo inny zaraz. Ale rzeczywistość pokazała, że nie taki diabeł straszny  i prawie pół roku w Azji minęło nam bez żadnych większych problemów żołądkowych, mimo jedzenia dań wszelakich we wszelakiego rodzaju jadłodajniach. A kiedy nawet pojawiały się jakieś anomalie żołądkowe, to po jednym dniu sytuacja wracała do normy a my szybko wracaliśmy do pochłaniania kolejnych misek. I to najlepszych misek pod słońcem. Kraje, w których myśleliśmy, że w ogóle nie będzie co jeść, takie jak Laos czy Kambodża, okazały się dla nas kulinarnym rajem.

Do tej pory symbolem rzadkiej dwójki był dla mnie wyjazd sprzed paru lat do Pakistanu. Wtedy pojechaliśmy w trzech chłopa i wszystkich nas dopadł syndrom dnia trzeciego. Czyli trzeciego dnia wszyscy zaczęliśmy latać do kibla po parę razy dziennie i tak zostało do końca wyjazdu. Szybko nauczyliśmy się, że w każdym nowym miejscu najpierw należy zorientować się w lokalizacji wychodka. Tak na wszelki wypadek. A i tak mam wrażenie, że paradoks pt. często i rzadko był głównie wynikiem ostrego i przeobrzydliwie wręcz dobrego żarcia, a w naszym przypadku nawet przeżarcia. Po kilku dniach sraczka przeszła do porządku dziennego i ograniczaliśmy się jedynie do niwelowania w pewnym stopniu jej przyczyn przemyconą wódką i lokalnym whisky.

Teraz w Ameryce Południowej bezboleśnie przejechaliśmy Chile i Argentynę i nawet udałoby się Boliwię, ale akurat tutaj nasza najmłodsza podróżniczka trochę się podtruła. I nikt do końca nie wie czym, bo razem pochłanialiśmy te same frykasy, a nam wszystko przechodziło gładko. Ale i to można byłoby nazwać normą.

Za to wszyscy co do jednego pękliśmy w Peru. I to już w pierwszy dzień. Kiedy tylko wyjechaliśmy z Boliwii i trafiliśmy do pierwszego peruwiańskiego miasteczka, Puno jego mać, zaszliśmy starym polskim zwyczajem do jadłodajni wypełnionej lokalną ludnością, gdzie podawane było tak zwane smaczne i tanie almuerzo czyli zestaw obiadowy. Zjedliśmy wszystko i wylizaliśmy talerze, po czym popłynęliśmy na Titicaca i wtedy się zaczęło. Spaliśmy na trzcinowej, pływającej wyspie i Szymon całą noc spędził w pływającym wychodku ze stadem pawi. Rano wszyscy wyglądaliśmy jak zombie i szukaliśmy tylko miejsca, gdzie by się tu ułożyć w pozycji horyzontalnej. Ania tym razem miała szczęście i jako jedyna została przez Peru oszczędzona.

Następnego dnia było już trochę lepiej i nawet mogliśmy się ruszać, ale niestety po dwóch nocach na Titicaca wróciliśmy na stały ląd z powrotem do Puno. Tym razem postanowiliśmy postąpić jak na prawdziwego turystę przystało i zjeść coś tak zwanego bezpiecznego. W tym celu zaszliśmy do wykwintnie wyglądającej pizzerii i zamówiliśmy dużą z pieca. Nawet nie była zła. Ale następnego dnia rano się zaczęło…

Podróż do Cusco jakoś przeżyłem, łamiąc wielokrotnie zakaz dwójki w autobusowym przybytku. Polska smecta w obliczu peruwiańskiej zarazy okazała się totalnie bezradna więc kiedy przyjechaliśmy na miejsce, skorzystałem z pierwszej linii pomocy i udałem się do apteki po jakieś lokalne środki, prosząc na wszelki wypadek o dwa różne i od razu łykając podwójne porcje. Na darmo. Zemsta Montezumy tym razem okazała się niemiłosierna i pozbawiła mnie snu przez kolejne pięć nocy. Do łóżka kładłem się tylko po to, żeby złapać oddech przed kolejnym kursem i tak do rana. Po pięciu dniach bezskutecznej walki już miałem skorzystać z ostatniej deski ratunku i w akcie desperacji udać się do lekarza, ale zanim to zrobiłem, postanowiłem dać jeszcze szansę pobliskiej aptece w Urubambie. Tym razem dałem aptekarce wyraźnie do zrozumienia, że nie przyszedłem po żadne miękkie środki ani jakieś probiotyki, ale coś co wybije zarazę raz na zawsze. Pani aptekarka zachowała się humanitarnie i z wielkim zrozumieniem bez recepty wydała mi duży kaliber w postaci czterech wielkich tabletek do połknięcia na raz. I uratowała mi w ten sposób d@$ę, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny.

Całą ekipą śmiejemy się, że teraz po peruwiańskich przeżyciach moglibyśmy śmiało nakręcić program podróżniczy. Mamy nawet gotową nazwę – Podróże z Dwójką…

 

7 Comments

  1. Haha!!! Genialne! Piotrek, współczuje oczywiście, ale sama wiem, że jak już jest po, to jest się z czego śmiać przynajmniej. Mnie dopadło ostatnio po samosach na Sri Lance, w pociągu, w którym nie było toalety…nigdy nie sądziłam, że będę miała łzy szczęścia w oczach na widok dziury w ubitej ziemi :D Dzięki Bogu Nifuroksazyd poradził sobie z zarazą. Życzę jak najmniej podróży z Dwójką ;)

  2. Ja coś takiego miałem w Georgetown w Malezji. Jak już zjadłem prawie wszystkie smecty jakie mieliśmy oraz laremidy i dalej co 15 minut odwiedzałem przybytek uciech to przyszedł czas na broń ostateczną. Na szczęście zabraliśmy z Polski antybiotyk Xifaxan i on postawił mnie w ciągu jednego dnia na nogi. Nifuroksazyd bardzo często jest zwyczajnie za słaby i warto mieć w swojej podróżniczej apteczce coś mocniejszego.

      1. a tak, George Town to raj kulinarny, podczas naszej 3-miesięcznej podróży jedyne zawirowania zdrowotne mieliśmy właśnie tam (nasz 10-miesięczny syn wtedy dostał tzw. trzydniówki, a ja to co napisałem wyżej) i musieliśmy tydzień zostać w tym mieście, później śmialiśmy się, że nie mogliśmy lepiej trafić z chorobami, do dzisiaj z łezką w oku wspominamy smaki nasi kandaru, penang laksy, nasi lemaku czy zjawiskowego deseru ice kacang, taaak, to były czasy :)))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *