CHWYTAJ DZIEŃ

Australia – Relacja z podróży


AUSTRALIA 2015/2016 – relacja z podróży

Nasza australijska podróż trwała od 21 grudnia 2015 do 5 marca 2016. To wystarczająco długo, żeby uciec od zimy, ale zdecydowanie za krótko, żeby zobaczyć całą Australię! Jeszcze tam wrócimy :) Podróż niestety już za nami, ale na tej stronie możesz ciągle zobaczyć oryginalną mapę z trasą i relację z podróży, które aktualizowaliśmy na bieżąco, dzień po dniu.


Dzień 76 – 05.03.2016 – To już jest koniec…

2016_australia_relacja_z_podrozy_76

Z Melbourne wystartowaliśmy kilka minut przed północą. Z jednej strony trochę późno jak dla dzieciaków i o tej porze Patryk zaczynał się już wyraźnie niecierpliwić. Z drugiej jednak strony, krótko po starcie światła przygasły, zrobiło się spokojnie i dzieciaki od razu zasnęły. Sam lot z Melbourne do Doha trwa ponad 14 godzin, ale nasz wybieg polegał na tym, że wybraliśmy lot w nocy. A noc zrobiła się wyjątkowo długa, ponieważ lecąc na zachód cały czas uciekaliśmy przed wschodzącym słońcem i kiedy się już wszyscy na dobre obudziliśmy, do celu zostało tylko 3 godziny!!! A wtedy śniadanko, kawka, poranne zabawy i zanim się obejrzeliśmy, byliśmy już w Doha.

Mieliśmy małe opóźnienie i przez to czasu na przesiadkę zostało nam naprawdę niewiele, nowe lotnisko w Doha okazało się być wyjątkowo duże, a kolejny samolot czekał na nas na jego drugim końcu. Biegliśmy przez lotnisko z wywieszonymi jęzorami, poganiani przez głośniki, aż wpadliśmy na bramkę dosłownie w ostatniej chwili. Chwilę później byliśmy znowu w powietrzu. Do Frankfurtu mieliśmy już tylko 6 i pół godziny, a że dzieciaki były wyspane, to 6 godzin okazało się nieco dłuższe od poprzednich 14… Na szczęście myśl o tym, że już za parę godzin będziemy w domu, dodawała nam energii lepiej niż tajski red bull.

A na koniec długiej podróży nie ma nic lepszego niż widok przyjaciół czekających na lotnisku. Ania od swojego rówieśnika dostała na powitanie świeżo zerwane tulipany, a to chyba oznacza, że zbliża się już wiosna! Potem był polski żurek z białą kiełbasą, niemieckie piwo i całe popołudnie dzielenia się wrażeniami na gorąco, mimo że mieliśmy za sobą trzy loty i w sumie ponad 24 godzin w samolocie, a na australijski czas był już środek nocy… Ania tryskała energią, więc daliśmy się jeszcze wyciągnąć na spacer i na ulubiony plac zabaw.

I dopiero wieczorem dotarliśmy do domu. Tym razem powrót był  dużo łatwiejszy niż ostatnio, kiedy rzuciliśmy wszystko i wracaliśmy do niczego. Teraz wystarczyło z plecaka wyjąć klucze do mieszkania, odkręcić wodę, włączyć prąd i przede wszystkim – ogrzewanie. O tak, po całej zimie spędzonej w gorącej Australii tutaj jest baaaaardzo zimno! Na szczęście wiosna jest tuż za rogiem :)

Dzień 75 – 04.03.2016 – Lecimy do domu!

2016_australia_relacja_z_podrozy_75

Rano kończymy pakowanie. Ciągnie się to jak flaki z olejem i w ogóle nie widać końca. Ostatnie rzeczy upychamy w plecakach już w trakcie zdawania kampera. W międzyczasie Mariusz załapał się na kolejną relokację, jedziemy więc odebrać auto a później wszyscy razem pakujemy się do niewielkiego 4-osobowego campervana i pokonujemy ostatnie kilometry naszej drogi przez Australię – docieramy na lotnisko. I tutaj wreszcie musimy się pożegnać. Spędziliśmy ze sobą zaledwie kilka dni i już nie możemy się doczekać kolejnego spotkania… Ale póki co my musimy wracać do domu, a przed Natalią, Mariuszem i Maksymilianem jeszcze dłuuuuuuga droga!

Do odlotu mamy jeszcze kilka godzin, więc najpierw lokujemy się w jedynym barze-jadłodajni przy hali odlotów. Tutaj lotnisko w Adelajdzie naprawdę nie ma się czym pochwalić, bo infrastruktura jest naprawdę minimalna. Na szczęście przy bramkach jest już trochę lepiej i czas zlatuje nam bardzo szybko. Najpierw mamy krótki lot do Melbourne, gdzie po szybkiej przesiadce czeka nas najdłuższy lot, jakiego do tej pory udało nam się doświadczyć.

Dzień 74 – 03.03.2016 – Pakowanie

No i niestety nadeszła wreszcie ta chwila, o której do tej pory staraliśmy się myśleć jak najmniej. Pakowanie. I to wielkie pakowanie. Po tak długim czasie spędzonym w kamperze wcale nie było to łatwe zadanie. Nasze rzeczy rozłożone mieliśmy przez cały czas w niezliczonych półkach, schowkach i skrytkach, które podczas podróży bardzo ułatwiały życie, ale teraz musieliśmy wszystko spakować z powrotem do plecaków. I przy okazji zaglądnąć we wszystkie zakamarki w poszukiwaniu potencjalnie zagubionych klocków, kredek, kart i innych nie mniej ważnych elementów ekwipunku. A na koniec doprowadzić kampera do jako takiej czystości, czego czerwony piasek z Outbacku wcale nie ułatwiał… Na szczęście większość dnia mieliśmy wolne ręce, bo Natalia zaopiekowała się Patrykiem, a Ania znowu zniknęła gdzieś z Maksem. Jakoś nie potrafiliśmy się rozstać i spędziliśmy razem kolejny dzień :)

Dzień 73 – 02.03.2016 – Adelajda

2016_australia_relacja_z_podrozy_73

Dzisiaj pokonujemy ostatnie 200 kilometrów naszej trasy przez Australię. Jedziemy w małej karawanie, bo Natalia z Mariuszem oddają dziś w Adelajdzie swojego kampera. Podjeżdżamy więc najpierw pod ich wypożyczalnię, chwilę trwa zdanie sprzętu, po czym wszyscy razem pakujemy się do naszego pojazdu i jedziemy na kemping nad brzegiem morza. Spędzamy tu razem resztę dnia, a pogaduchy znowu ciągną się do późnej nocy. Jutro będziemy się już musieli niestety rozstać…

Tak w ogóle musimy napisać, w jaki sposób Natalia, Mariusz i Maks w niezwykle tani sposób przejechali niezły kawałek Australii i dojechali do Adelajdy. W Australii (zresztą nie tylko w Australii) funkcjonuje coś takiego jak relokacja samochodów. Ktoś na przykład pożyczył kampera w Adelajdzie, przejechał nim Outback i oddał go w Alice Springs, a teraz wypożyczalnia potrzebuje kogoś kto odprowadzi samochód z powrotem. W ten sposób nie dość, że można dostać samochód zupełnie za darmo, to jeszcze wypożyczalnia często dorzuca część pieniędzy na paliwo! Trik polega na tym, że na przejechanie trasy dostaje się tylko kilka dni, więc trzeba podróżować w miarę szybko, a ponieważ kilometry są wyliczone, to za każdy skok w bok trzeba dopłacić z własnej kieszeni. I jeszcze jedno, oferty relokacji potrafią się pojawić dopiero w ostatniej chwili, dosłownie dzień przed wyjazdem. Ale dla osób, które nie planują trasy z dużym wyprzedzeniem, a akurat są w okolicy i chcą się szybko przemieścić z punktu A do B, relokacja wydaje się idealna!

Dzień 72 – 01.03.2016 – Wielkie Spotkanie z Wielkimi Podróżnikami

2016_australia_relacja_z_podrozy_72

Jeszcze wczoraj próbowaliśmy się dowiedzieć, czy w Port Pirie są jakieś atrakcje. Nieśmiało myśleliśmy o jakiejś rajskiej plaży, na której moglibyśmy spędzić cały dzień, w końcu jakby nie było jesteśmy na wybrzeżu. Po krótkim wywiadzie okazało się jednak, że plaż w okolicy brak, a największą lokalną atrakcją jest jakiś plastikowy rekin, którego można sobie gdzieś tam obejrzeć… Większą część dnia spędziliśmy więc na miejskiej plaży z niepowtarzalnym widokiem na wielki komin i jakieś zakłady przemysłowe.

Na koniec dnia wróciliśmy na nasza miejscówkę poza miastem, bo tutaj umówiliśmy się na spotkanie z The Traveling Tree! Natalia, Mariusz i Maksymilian przez rok podróżowali po Ameryce Południowej, a teraz po kilku miesiącach spędzonych w Azji przyjechali na chwilę do Australii. Nie ma to jak spotkanie w drodze! Czekając na nich rozpaliliśmy ognisko, zapadał zmrok, a my wpatrywaliśmy się w każde przejeżdżające auto. Wreszcie, kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, jakieś światła zjechały na kemping, a my zaczęliśmy wymachiwać na ich powitanie latarkami! Jakież było nasze zdziwienie, gdy samochód się zatrzymał, a ze środka zaczęła drzeć się jakaś babka… W wolnym tłumaczeniu wyglądało to tak: Czy wy tu #$%^& palicie ognisko???!!! Teraz jest #$%^& zakaz palenia ognia!!! Już @#$%^& zadzwoniłam po policję!!!

No to żeśmy się doigrali. Rzuciliśmy się do gaszenia ognia, a wcale nie było łatwo, bo żaru było już na dobre parę kilo ziemniaków. Wylaliśmy ze trzydzieści litrów wody aż przestało syczeć i dymić i teoretycznie można było udawać, że to nie my. A tymczasem znowu podjeżdżały w naszą stronę światła i wielki znak zapytania, kto tym razem. Wcale się nie zdziwiliśmy na widok oznaczonego pickupa. Tym razem udało się na spokojnie pogadać i obiecać poprawę ;) Pickup odjechał, a my odetchnęliśmy z ulgą.

Kolejne światła i tym razem to naprawdę oni! Witamy się, tak jakbyśmy się znali od wielu lat. Bo po części się znamy, tyle że przez Internet. Ania od razu znika gdzieś z Maksem i bawią się razem do późnej nocy. A my możemy sobie na spokojnie pogadać. I tylko na chwilę przerywa nam para policjantów, którzy podjeżdżają swoim radiowozem, żeby sprawdzić, kto w okolicy palił ognisko…

Dzień 71 – 29.02.2016 – Trochę Flinders Ranges

Tym razem nie zobaczymy już Flinders Ranges, ale będąc w Port Augusta postanowiliśmy podjechać choć kawałek w ich stronę. Prawda jest taka, że pierwsze pasma gór widać już z samego wybrzeża i co tu dużo mówić – kuszą! A po przejechaniu 3 tysięcy kilometrów przez płaski jak patelnia outback nawet te kilkadziesiąt kilometrów wijącej się przez góry drogi było dla nas atrakcją. W ten sposób dojechaliśmy do Quorn, zazwyczaj chyba raczej cichej mieścinki, ale dzisiaj wyjątkowo zatłoczonej. Dwie ulice na krzyż zastaliśmy wypełnione po brzegi kołnierzykami i żakiecikami siorbiącymi kawę, do tego jeden facet z kamerą, telewizja przyjechała! Z nami niestety wywiadu nikt nie zrobił, najwyraźniej nasza sława jeszcze tutaj nie dotarła ;)

Poplątaliśmy się trochę po Quorn, po czym drogą przez góry domknęliśmy pętelkę i dotarliśmy z powrotem na wybrzeże – do Port Pirie. Miasto reklamuje się jako „RV friendly”, a co za tym idzie, oferuje darmowy kemping w postaci wielkiej łąki kilka kilometrów od drogi. Idealne miejsce na nocleg!

Dzień 70 – 28.02.2016 – Pożegnanie z outbackiem

2016_australia_relacja_z_podrozy_70

W Australii w wielu miejscach można spotkać duże zbiorniki na wodę, do których ścieka deszczówka. Taka woda z daleka od cywilizacji może się przydać każdemu. Ale przy tych zbiornikach, które widzieliśmy jadąc przez outback, ktoś podłożył pod kranik plastikowe miski, żeby ani jedna kropla nie wsiąkła w piach i flamastrem wypisał prośbę o napełnienie naczynia dla lokalnych ptaków. Dało nam to do myślenia, bo faktycznie skąd ptaki i inne zwierzęta biorą wodę, jeśli w promieniu kilkuset kilometrów są tylko kamienie i piach? Parę razy nalaliśmy do miski wodę, ale dopiero dzisiaj nocowaliśmy przy samym zbiorniku i mogliśmy się przekonać, że to naprawdę ma sens. Z samego rana do miski z wodą, nie wiadomo skąd, zleciało się kilkadziesiąt papug.

To już był nasz ostatni dzień na outbacku. Do przejechania zostało nam tylko jakieś 200 kilometrów i znowu dotarliśmy nad morze, do Port Augusta. W mieście spędziliśmy parę godzin, po czym odjechaliśmy kilkanaście kilometrów i przywitały nas piękne widoki. Zatrzymaliśmy się u podnóża gór – to tutaj zaczynają się Flinders Ranges.

Dzień 69 – 27.02.2016 – Salar de Australia

2016_australia_relacja_z_podrozy_69

Dzisiaj ujechaliśmy tylko mały kawałek i jeszcze przed południem zatrzymaliśmy się nad solnym jeziorem Lake Hart. Jezioro przyciągnęło nas do siebie jak magnes, tak jak kiedyś zwabiły nas Salinas Grandes w Argentynie. Zeszliśmy kilkaset metrów w dół, aż do białej tafli i wchodząc coraz głębiej w jezioro od razu wiedzieliśmy, że nigdzie dalej już dzisiaj nie pojedziemy. Po szaleństwach na solnym jeziorze wróciliśmy na szutrowy parking, rozłożyliśmy w cieniu koc i w ten sposób minęło nam całe popołudnie. A wieczorem wróciliśmy na solną taflę, gdzie czekał na nas najpiękniejszy zachód słońca w całej Australii…

Dzień 68 – 26.02.2016 – Klify na outbacku

2016_australia_relacja_z_podrozy_68

Po trzech dniach nie bez żalu żegnamy się z Coober Pedy, chociaż nie tak do końca, bo wrócimy tu jeszcze na chwilę po południu. Plan na dzisiaj to zobaczyć słynny płot na psy dingo, biegnący przez całą Australię, a który przeoczyliśmy już dwa razy – jadąc w stronę Uluru i później wracając do Coober Pedy. Podjechaliśmy jakieś 30 kilometrów na północ i rzeczywiście, płot jest. Wrażenia nie robi żadnego, ot zwykła siatka rozciągnięta od słupka do słupka.

W okolicach Coober Pedy jest jeszcze jedna niezwykła okoliczność przyrody, którą koniecznie musieliśmy zobaczyć. Płaski jak patelnia outback pęka w jedym miejscu i opada o kilkadziesiąt metrów w dół, tworząc całkiem ładny widoczek – Breakaways. Zatrzymaliśmy się tu na dłuższą chwilę na szczycie klifu, ale nigdzie dalej nie poszliśmy bo już na miejscu dowiedzieliśmy się, że cały teren należy do Aborygenów i do jakichkolwiek spacerów wymagane są specjalne pozwolenia. W takiej sytuacji zrobiliśmy w tył zwrot, w Coober Pedy zatrzymaliśmy się jeszcze na małe zakupy i ruszyliśmy dalej na południe.

Dzień 67 – 25.02.2016 – Kopalnia opalu

2016_australia_relacja_z_podrozy_67

Dzisiejszej nocy pierwszy raz od ponad tygodnia porządnie się wyspaliśmy. Pod Uluru tak naprawdę dało się spać tylko dopiero nad ranem, bo większość nocy powietrze było gorące i kleiste, a w takich warunkach można się było jedynie przewracać z boku na bok. Ale dziś w nocy przez uchylone okienka wpadł wiaterek i wszyscy spaliśmy jak dzieci ;)))

Od razu dostaliśmy konkretną dawkę nowych sił i ruszyliśmy na miasto. Coober Pedy ma dokładnie 100-letnią historię, która rozpoczęła się, gdy jeden chłopak znalazł na pustyni opal. Do tej pory teren naokoło miasta jest mocno rozkopany i ciągle działają tu kopalnie opalu. Nas natomiast skusiła możliwość zobaczenia oryginalnej kopalni sprzed 100 lat, takiej gdzie szyby i tunele wykopane zostały siłą ludzkich rąk, a która teraz zamieniona została w muzeum. W Coober Pedy ziemia podziurawiona jest jak ser szwajcarski i to nie tylko przez kopalnie, ale także przez podziemne domy, sklepy, restauracje, jest nawet podziemny kościół! To wszystko chyba dlatego, że pod ziemią jest zdecydowanie chłodniej niż na powierzchni.

Dzień 66 – 24.02.2016 – Nicnierobienie

2016_australia_relacja_z_podrozy_66

Dzisiaj nie robimy nic. Przez chwilę myśleliśmy, żeby zwiedzić kopalnię opalu, ale w taki upał nie chciało nam się nigdzie ruszać. Za to na basenie było bardzo przyjemnie :) Na szczęście po południu zerwał się mocny wiatr i wreszcie przestaliśmy się czuć jak muchy w kisielu. Wyszliśmy nawet na miasto, czyli doszliśmy do najbliższego sklepu tuż przed jego zamknięciem. Wygląda na to, że wiatr przynosi wreszcie zmianę pogody!

Dzień 65 – 23.02.2016 – I znowu Outback

2016_australia_relacja_z_podrozy_65

Cały dzień schodzi nam na przejechaniu 350 kilometrów. Robimy długi postój w Marli, gdzie oprócz lodów porwanych na stacji benzynowej przyjemne orzeźwienie przynosi nam wskakiwanie pod zraszacz podlewający mały kawałek trawy. Dzisiaj znowu 42 stopnie, a mieliśmy nadzieję, że jak zjedziemy na południe, to zrobi się trochę chłodniej. Dojeżdżamy do Coober Pedy, gdzie tydzień temu było nie więcej niż 30, a dzisiaj jest jak w piekarniku. Prognoza pogody mówi, że temperatura spadnie dopiero pojutrze…

Nie chcemy prażyć się na pustyni, dlatego na nocleg zajeżdżamy na kemping na drugim końcu miasta, gdzie możemy podpiąć się do prądu i odpalić klimę. Ale przede wszystkim znowu możemy wskoczyć do basenu! Ten jest wyjątkowo oryginalny, bo zrobiony z okrągłego, stalowego silosa. Widać, że to miasteczko górnicze i silos to pewnie spadek po kopalni opalu. W środku półmrok, na ścianach wymalowane palemki, półtora metra wody, a ponieważ słońce tu nigdy nie dochodzi to woda jest lodowata! A przynajmniej takie jest pierwsze wrażenie, gdy wchodzi się z 40-stopniowego upału. Ogólnie jest bosko, chłodzimy się całe popołudnie :)

Dzień 64 – 22.02.2016 – Ostatnie spojrzenie na Uluru i… uciekamy!

2016_australia_relacja_z_podrozy_64

Ponad 40 stopni piąty dzień z rzędu. Sam upał byłby jeszcze do wytrzymania, ale jeśli doda się do niego hordy nachalnych much, to już niestety wychodzi mieszanka wybuchowa. Nie da się usiąść w cieniu, jeśli się w ogóle znajdzie się jakiś cień, bo muchy nie przepuszczą żadnej okazji, żeby nawłazić do ust i uszu. Trzeba być w ciągłym ruchu i machać łapą jak kot na baterie słoneczne. Zaczęliśmy nawet pić wodę nie ściągając siatki z głowy, z jedzeniem nie jest już tak łatwo…

Dzisiaj podjechaliśmy kolejny raz pod Uluru z zamiarem obejścia go szlakiem dookoła. Znowu dotarliśmy trochę później niż planowaliśmy, bo na naszym nowym miejscu na kempingu znowu zaatakowały nas mrówki. Wygląda na to, że bezpiecznie w danym miejscu można spać tylko jedną noc. Później ściągają tysiące mrówek, zakładają pod autem mrowisko i zaczynają inwazję… Ale wracając do tematu. Podjechaliśmy pod Uluru, rozpoczęliśmy szlak od pięknej ścieżki Mala, gdzie można wejść do małych jaskiń wewnątrz Uluru. Potem zrobiło się gorąco, zleciały się muchy i jakoś odechciało się nam iść całym szlakiem dookoła skały. I tak w ciągu ostatnich dni napatrzyliśmy się na nią wystarczająco. Rzuciliśmy więc pożegnalne spojrzenie i ruszyliśmy w stronę kolejnego celu – parku narodowego Watarrka, gdzie chcieliśmy zobaczyć Kings Canyon.

Ujechaliśmy może piętnaście minut, termometr pokazywał 42 stopnie. Może jednak zostawimy Kings Canyon na następny raz? Może tak. Przyjedziemy w zimie jak będzie chłodniej i muchy zapadną w sen zimowy.

Rozpoczynamy więc drogę powrotną do Adelajdy. Jeszcze dziś opuszczamy Terytorium Północne i przy pierwszej okazji zatrzymujemy się na nocleg, już w Australii Południowej.

Dzień 63 – 21.02.2016 – Wodospady na Uluru

2016_australia_relacja_z_podrozy_63

Rano deszcz. Leje bez przerwy do tego stopnia, że wszędzie robią się wielkie kałuże, bo wyschnięta ziemia nie jest w stanie przyjąć na raz tyle wody. Leje bez przerwy, a my z braku innego zajęcia przesiadujemy w jedynym suchym miejscu – pralni. Przynosimy pranie, kubki z kawą, zupki chińskie, książki, kartki, kredki, Patrykowi rozkładamy na ziemi kocyk i pralnia zamienia się powoli w świetlicę.

Aż wreszcie po południu przestaje padać. Korzystamy z okazji i podjeżdżamy pod Wielką Czerwoną Skałę, a tam czeka nas niesamowite widowisko! Z Uluru spada mnóstwo wodospadów, woda leje się strumieniami jeszcze przez godzinę lub dwie. W jednym miejscu wodospady są naprawdę niesamowite, spadają pionowymi rynnami z samej góry skały! Niestety akurat tego nie uwieczniliśmy na zdjęciach, bo to jedno z wyjątkowych dla Aborygenów miejsc, gdzie fotografowanie jest zabronione. Niby nikt by nas za aparat nie złapał, ale… po co ściągać na siebie jakąś aborygeńską klątwę?

A jeśli już o Aborygenach mowa, to zbyt wielu ich tutaj nie widać, mimo że to przecież ich miejsce! Gołym okiem widać, że spotkał ich podobny los, jak Indian w Ameryce. Bardzo to smutne, dostali z powrotem Uluru, ale jakimś cudem nadal jest to Australijski Park Narodowy, z białą panią ranger sprzedającą bilety przy wjeździe do parku. Przy samej skale znajduje się centrum kultury aborygeńskiej, lecą archiwalne firmy o tym jak Aborygeni dostali z powrotem ziemie, ale… obsługa jest wyłącznie biała! Nawet w sklepiku ze sztuką aborygeńską sprzedaje biały mężczyzna. Za to dwie Aborygenki sprzątają kible na kempingu… Coś tu jest nie tak.

Dzień 62 – 20.02.2016 – Kata Tjuta – Dolina Wiatrów

2016_australia_relacja_z_podrozy_62

Tak jakby mało było nam much, to jeszcze w nocy oblazły nas mrówki!!! Pojawiła się dziura w ziemi, do której zaczęły wynosić zawartość naszego kampera, a gdy próbowaliśmy im przeszkodzić, to gryzły bez ostrzeżenia! Przemyliśmy wszystko wodą z płynem do mycia naczyń, zgarniając gąbką garście małych mróweczek i ewakuowaliśmy się na drugi koniec kempingu.

Po wczorajszych burzach nie nie pozostał żaden ślad, było za to błękitne niebo i zapowiadał się idealny dzień na eksplorację Kata Tjuta – to grupa wielkich skał jakieś 50 kilometrów od Uluru. Akcja z mrówkami znowu nie pozwoliła nam ruszyć na szlak o świcie, ale zdołaliśmy dotrzeć na miejsce dokładnie na 9, więc nie tak znowu źle. Teoretycznie na szlak można wyruszyć najpóźniej o 11, później jest zamykany ze względu na gorąc.

Kata Tjuta i szlak Doliną Wiatrów okazał się dokładnie tym, co lubimy. Piękne czerwone skały, szlak prowadzi w samo ich centrum, wychodzi na górę, zatacza pętlę i wraca z drugiej strony. Pięknie, tylko trochę mało… Chociaż w tym upale i tak byśmy więcej nie dali rady, bo szczerze mówiąc te 4 godziny i tak nas nieźle wymęczyły. Gdy już jesteśmy blisko parkingu, robimy Ani orzeźwiający prysznic wylewając na nią trzy butelki wody. Zuch dziewczyna, to już kolejny szlak na jej koncie!

Dzień 61 – 19.02.2016 – Burze i muchy

2016_australia_relacja_z_podrozy_61

Już od samego rana słońce niemiłosiernie smaży. Mieliśmy wstać przed wschodem słońca, żeby ruszyć na mały trek, gdy temperatury są jeszcze w miarę łaskawe (czyli poniżej 30 stopni, bo później dobija do 40 i więcej…), ale oczywiście jak zwykle zwyciężyła nasza silna wola i dospaliśmy do 9. W ogóle to zatrzymaliśmy się na jedynym kempingu w okolicy, bo skusiła nas bliskość parku, w miarę rozsądna cena i do tego trzecia noc gratis. Dostaliśmy kurek z wodą i gniazdko z prądem, po prostu luksusy. Pierwszy raz od 2 miesięcy podpięliśmy więc kabelek i odpaliliśmy klimę! Szału nie robi, mrozu nie ma, ale zawsze parę stopni mniej niż na zewnątrz. A najlepsze chłodzenie na rozgrzanej do czerwoności pustyni i tak daje… basen! Jak to często bywa, cały mieliśmy dla siebie, bo po pierwsze w środku lata kemping świeci pustkami, a po drugie jeśli już ktoś przyjechał, to cały dzień spędza na zwiedzaniu Uluru. A my taplaliśmy się w basenie, aż zastało nas popołudnie i zdecydowaliśmy, że może warto się wreszcie gdzieś ruszyć.

I ledwo wyjechaliśmy, to niebo zaniosło się czarnymi chmurami, zaczęło grzmieć, błyskać i spadł rzęsisty deszcz. A później drugi i trzeci. Każdy trwał nie dłużej niż kilka minut. Temperatura spadła o 10 stopni w dół, ale od deszczu zrobiło się lepko i muchy, które do tej pory tylko nas denerwowały, teraz stały się nie do zniesienia! Pojawiły się ich miliony, obległy nas i każda chciała nam wejść do nosa, ust i uszu. Zjadły by nas żywcem, gdyby nie siateczki ochronne, które dopiero co zakupiliśmy. Przed kolejnym deszczem ratowaliśmy się ucieczką do auta. Zrobiliśmy kółeczko po okolicy, pioruny waliły z każdej strony, aż wreszcie jeden spowodował mały pożar, który szybko ogarnął suchą jak wiór trawę, krzewy i drzewa.

Dzień 60 – 18.02.2016 – W samym sercu Australii

2016_australia_relacja_z_podrozy_60

I wreszcie wyczekiwany od wielu lat moment! Powoli wyłania się przed nami TA SKAŁA! Możecie nam wierzyć lub nie, ale Uluru jest ogromna, dużo większa niż na zdjęciach! Wielka Czerwona Skała największe wrażenie sprawia gdy powoli zbliżamy się do niej, a ona robi się większa i większa. Szybko meldujemy się na kempingu i ruszamy prosto do niej. Nie możemy się na nią napatrzeć. Cały dzień delektujemy się oglądaniem jej z każdej strony, objeżdżając ją dookoła i poznając trochę historii Aborygenów w Cultural Center. Patrząc na imponującą skałę pośrodku płaskiej pustyni naprawdę nie ma się co dziwić, że dla nich jest taka wyjątkowa!

Dzień 59 – 17.02.2016 – Jeszcze więcej outbacku

2016_australia_relacja_z_podrozy_59

Jaki jest outback? Przede wszystkim to ogromna pustka, jakiej nie doświadczyliśmy nigdy wcześniej. Średnio co 200 kilometrów pojawiają się ślady cywilizacji w postaci stacji benzynowej i małego sennego miasteczka, ale pomiędzy tymi miejscami nie ma zupełnie nic. Nie ma ludzi, nie ma zwierząt, nie ma zasięgu komórkowego. Na tych pojedynczych stacjach benzynowych ludzie rozmawiają przy ladzie ze starych telefonów analogowych, takich z kablem. Przejechaliśmy 1000 kilometrów i nie widzieliśmy ani jednego kangura. Tylko kilka przejechanych, rozszarpywanych teraz przez kruki. Nie ma nic. Tylko muchy, włażące wszędzie gdzie tylko się da. Nie ma żadnych widoków, bo outback jest zupełnie płaski. Ale z drugiej strony outback zaskoczył nas roślinnością. Wyobrażaliśmy go sobie jako czerwoną pustynię, a okazuje się że na tym piasku i kamieniach rośnie całkiem sporo karłowatych drzew i krzewów. A tuż przed przekroczeniem granicy z Terytorium Północnym outback zrobił się całkiem trawiasty, a miejscami nawet bujny. Widać, że w północnej części Australii zdecydowanie częściej pada deszcz.

Zatrzymujemy się na noc na porośniętym buszem darmowym, prymitywnym kempingu – czyli trochę ubitego piachu, drzewa, zbiornik z wodą i kilka koszy na śmieci. Jeszcze tylko niecałe 200 kilometrów do celu! Drzewa dają przyjemny cień i myślimy nawet o rozpaleniu ogniska, ale muchy nie dają nam żyć i zaganiają nas z powrotem do środka. Zapada noc i wychodzą gwiazdy, a niebo wydaje się być dużo bliżej niż gdzie indziej!

PS. Nasze dzieci mają zsynchronizowane zegary biologiczne. Trzy dni temu Ani wypadł pierwszy mleczny ząb – prawa dolna jedynka, a dziś u Patryka pojawił się pierwszy ząbek… Tak!!! Prawa dolna jedynka!!!

Dzień 58 – 16.02.2016 – Outback

2016_australia_relacja_z_podrozy_58

Outback. To właśnie o takiej Australii marzyliśmy. Pustka, piasek, kamienie. Do tego solne, wyschnięte jeziora. Dzisiaj pokonujemy najwięcej kilometrów w ciągu dnia od początku naszej podróży przez Australię. I wcale nie jest trudno, bo droga jest dobra i zupełnie pusta. Po 500 kilometrach zatrzymujemy się tuż przed górniczym miastem Coober Pedy. Zjeżdżamy kawałek od asfaltowej drogi. Outback jest twardy. Piasek połączony z kamieniami tworzy bardzo stabilne podłoże i zaprasza, żeby wjechać jeszcze dalej. A po zachodzie słońca od razu robi się przyjemny chłód, wieje lekki wiatr i temperatura spada do dwudziestu kilku stopni.

Dzień 57 – 15.02.2016 – Wreszcie się zaczyna…

2016_australia_relacja_z_podrozy_57

Docieramy do Adelajdy i tu zmienia się krajobraz. Jeszcze tuż przed miastem pokonywaliśmy zielone wzniesienia, a już po przejechaniu czegoś na kształt centrum miasta rozpoczął się zupełnie inny świat. Gorąc, pył, wiatr. Adelajda od razu stała się dla nas miastem-granicą. Pomiędzy bardzo turystyczną, wychuchaną częścią wschodnią Australii i zachodem, na który już mało kto dociera. Zachodnia część miasta od razu skojarzyła się nam z krakowskimi Rybitwami. Kto jest z Krakowa, od razu będzie wiedział, o co chodzi. Pył, dziury i naniesione błoto na drodze, magazyny, przejazdy kolejowe i wieeelki korek, z czego 50% stanowią ciężarówki. Swojski klimat.

Od tego miejsca zaczyna się dla nas prawdziwa Australia. Zatrzymujemy się na chwilę w Port Pirie, po czym jedziemy dalej do Port Augusta. Po drodze już tylko piach, kamienie i skaliste wzgórza na horyzoncie. W Port Augusta piach zawiewa nam w oczy, gdy lokujemy się na tyłach klubu sportowego. Sam klub sportowy okupowany jest przez staruszków grających w bilarda i spijających browary jeden za drugim. Ale mają tu wodę i mały parking, gdzie możemy się zatrzymać. Cała okolica ma zapach boraksu, który bardzo miło kojarzy się nam z niektórymi miejscami w Ameryce Południowej. Po raz pierwszy w Australii czujemy zapach przygody!!!

Dzień 56 – 14.02.2016 – Dziewczyna bez zęba na przedzie

2016_australia_relacja_z_podrozy_56

Posiedzielibyśmy dłużej w Grampianach, ale ciągnie nas już na Outback. Do zrobienia mamy 2000 kilometrów z groszami i będziemy chcieli je rozłożyć na kilka dni, a na ile dokładnie, to się jeszcze okaże, bo tyle na raz jeszcze w czwórkę nie jechaliśmy. Choć cicho liczymy na to, że uda się zajechać w 4 dni. Grampiany opuszczamy krętą górską drogą, a później wjeżdżamy na szybką A8, która zaprowadzi nas już prosto do Adelajdy. Ale to dopiero jutro.

Po drodze zatrzymuje nas różowe jezioro. Idziemy na spacer i oczywiście organoleptycznie musimy sprawdzić, że różowo-biała, krystaliczna substancja, po której chodzimy, to sól. Ale to dopiero początek przeżyć na jeziorze. Nagle Ania krzyknęła „ooo, wypadł!!!” i pokazała nam na dłoni pierwszego wypadniętego mlecznego zęba. Teraz słone jeziora będą się nam tylko z tym kojarzyły ;)

Dzisiaj wjeżdżamy do Australii Południowej i tuż za granicą czeka nas… kwarantanna! O zakazie przewożenia owoców i warzyw wiedzieliśmy już wcześniej, a jednak zostały nam całkiem duże zapasy. W samoobsługowej stacji musimy się pozbyć wszelkich niedozwolonych produktów, a jeśli tego nie zrobimy to… tego się już nie dowiedzieliśmy, bo nikt nas na dalszej drodze nie kontrolował. Więc chyba niepotrzebnie wyrzuciliśmy nasze jabłka i ziemniaki. Sałatę, mango i banany na szczęście przemyciliśmy w brzuchach ;)

Dzień 55 – 13.02.2016 – Górski jazz

2016_australia_relacja_z_podrozy_55

Dzisiaj postanowiliśmy nasz szlak rozpocząć w innym miejscu, tak by do strumyka dojść na samym końcu. Podjechaliśmy na górny parking i dzięki temu już po kilku minutach byliśmy w skałach. I to jakich skałach! Najpierw szliśmy wciśnięci pomiędzy pionowe ściany – to tutejszy Grand Canyon. Później szlak wspiął się w górę i idąc na zmianę pomiędzy drzewami, po wierzchu skał lub wciskając się znowu w wąskie przejścia, wyprowadził nas na szeroki skalny grzbiet, którym wreszcie dotarliśmy na szczyt!!!

Droga zejściowa była zupełnie inna. Cały czas po prawej stronie mieliśmy widoki podobne jak ze szczytu – ogromną przepaść, a na jej dnie płaską dolinę. W pewnym momencie dolina została przysłonięta drzewami, a my szliśmy w dół mając po swojej lewej stronie pionowy skalny mur, z którego rozległa się muzyka! To echo rozpoczynającego się w miasteczku koncertu jazzowego. Muzyka z miasteczka do nas nie docierała i słyszeliśmy tylko głos ze skał! Szliśmy w ten sposób w dół, umilając sobie czas słuchaniem górskiego jazzu :)

Dzień 54 – 12.02.2016 – Grampians

2016_australia_relacja_z_podrozy_54

Wiedzieliśmy, że jedziemy w góry. Ale nie podejrzewaliśmy, że będą takie piękne! Już z drogi powitały nas dwa zielone, ale bardzo strzeliste szczyty i kiedy dojechaliśmy do miasteczka Halls Gap, będącego w samym ich sercu, od razu chcieliśmy wyruszyć na jakiś szlak! A ponieważ nie mieliśmy bladego pojęcia co, gdzie i jak, zaszliśmy najpierw do visitor center. Mądrzejsi o darmową mapę i propozycję pięknie zapowiadającego się szlaku, postanowiliśmy najpierw uzupełnić kalorie pochłaniając wielkie hamburgery, a dopiero później ruszyliśmy na podbój Grampianów.

Już na samym początku szlaku dotarliśmy do niewielkiego strumyka wijącego się w skalnej rynnie. Bawiły się już w nim jakieś dzieciaki – dziewczynka w wieku Ani i jej młodszy brat. Szybko zgadaliśmy się z ich rodzicami i okazało się, że są z Austrii i do Australii przyjechali tak jak my, na wakacje. Wreszcie udało nam się spotkać jakąś podróżującą rodzinę!!! A już myśleliśmy, że w całej Australii jesteśmy jedyni :)

Dziewczyny szybko wykombinowały, że porośnięty glonami strumyk idealnie nadaje się na zjeżdżalnię i w ten sposób minęły kolejne trzy godziny. Jak się można domyślać, szlaku już dzisiaj nie dokończyliśmy… ;)

Dzień 53 – 11.02.2016 – Ostatnie spojrzenie na morze i jedziemy w góry

2016_australia_relacja_z_podrozy_53

Tym razem opuszczamy wybrzeże już na dobre. Przejeżdżając obok Apostołów dajemy im jeszcze jedną szansę. Wygląda na to, że o tej porze nie docierają tu jeszcze masowe wycieczki z Melbourne i dlatego nie ma całego zgiełku, którego doświadczyliśmy przedwczoraj. I najważniejsze, rano świeci na nich słońce! Ostatnie spojrzenie, ostatnie zdjęcie i jedziemy dalej.

Odjeżdżamy w głąb lądu, ale nie robimy dzisiaj jakiejś wielkiej trasy. Zatrzymujemy się w najbliższym mieście Warrnambool, żeby uzupełnić zapasy, a później odjeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów na północ. Docieramy w miejsce, jakiego się w Australii nie spodziewaliśmy! Stary wygasły wulkan! Schodzimy w dół lejowatego krateru, który teraz jest już porośnięty wyschniętą trawą. Nie ma tu żadnej ścieżki, ale wszystko jest mocno wydeptane i już wiemy przez kogo! Na samym dnie w małym, idealnie okrągłym stawku kilka kangurów pije wodę. Płoszą się na nasz widok, tak jakby od roku nie widziały żadnego człowieka. To zupełnie inne kangury, niż te które w turystycznych miejscach podstawiają grzbiety do głaskania…

Tuż nad kraterem jest mały parking i dwie spróchniałe ławki z brakującymi deskami. Zostajemy na noc!

Dzień 52 – 10.02.2016 – Jeszcze trochę Great Ocean Road

2016_australia_relacja_z_podrozy_52

Po wczorajszym dniu nie zamierzamy się poddawać i postanawiamy zobaczyć pozostałe punkty widokowe. I już na pierwszym przeżywamy kolejny szok – jest pusto!!! A widoki nawet lepsze niż Apostołowie! Podjeżdżamy sobie dziś na spokojnie w kilka miejsc, spacerujemy, chłoniemy piękne widoki i dochodzimy do jednego wniosku. Wygląda na to, że 99% wycieczkowiczów dociera tylko w dwa miejsca – Apostołowie i Loch Ard Gorge. Czyżby całą resztę oglądali wyłącznie z helikopterów??

Dziś, podobnie jak wczoraj, śpimy na tanim kempingu kilka kilometrów od Apostołów. Bardzo spodobało się nam to miejsce, jest plac zabaw, całkiem blisko plaża, ale przede wszystkim – wieczorem pojawia się mnóstwo kangurów! Przychodzą tu jeść trawę, bo w porównaniu do wyschniętej okolicy kemping jest całkiem zielony, a to dlatego, że z każdego kampera czy przyczepy woda z kąpieli i mycia naczyń leje się prosto w trawę. Kangury przełażą więc przez ogrodzenie i buszują do późnej nocy. Dziś zasypiając wsłuchiwaliśmy się w głośne skubanie trawy przemieszane z charakterystycznym odgłosem skaczących kangurów…

Dzień 51 – 09.02.2016 – 12 Apostołów

2016_australia_relacja_z_podrozy_51

12 Apostołów zwaliło nas z nóg. To jedna z największych atrakcji w Australii, choć tak naprawdę tego już nie można nazywać tak po prostu atrakcją turystyczną. To jest przemysł turystyczny, nastawiony głównie na klientów z Dalekiego Wschodu. Nie, nie spodziewaliśmy się, że będziemy tu sami. Podejrzewaliśmy, że będą tłumy, ale to co zobaczyliśmy przeszło wszelkie nasze oczekiwania. Rzesza parkingowych w pomarańczowych kamizelkach starająca się jakoś zapanować nad setkami rent-a-carów zalewających ogromny parking. Huk startujących co chwilę helikopterów z lądowiska tuż przy parkingu, gdzie wymiana turystów wygląda jak zmiana opon na pit stopie w formule 1, a każda opona kosztuje kilkaset dolarów… I rwąca rzeka ludzi płynąca prosto na punkt widokowy. Co my tu w ogóle robimy?! Poszliśmy na punkt widokowy, zobaczyliśmy apostołów, choć trudno nam było doliczyć się aż dwunastu i usiedliśmy na ławce patrząc na tłum. Ania dała Patrykowi brzoskwinię, żeby mógł sobie ją pogryźć dziąsełkami i spić z niej sok. A my robiliśmy zdjęcia naszym dzieciom, nie apostołom. Którzy zresztą przez cały dzień mają słońce za plecami i wygląda na to, że sensowne fotki można zrobić tylko z samego rana. Ale nikomu to nie przeszkadza. Jak stado owiec na hali brną przed siebie i w ogóle nie patrzą. Nikt nie patrzy na Apostołów!!! Wszyscy stoją do nich plecami!!! Bo przecież trzeba sobie zrobić fotę z komóry na kiju! A później szybko do auta, bo dzisiaj do zaliczenia jeszcze co najmniej dziesięć punktów widokowych…

2016_australia_relacja_z_podrozy_51-2

Posiedzieliśmy chwilę na ławce, Patryk dokończył brzoskwinię i poszliśmy do auta przyrządzać obiad z widokiem na latające helikoptery. A później krótką ścieżką doszliśmy do miejsca, gdzie można zejść na samą plażę. Tu apostołów było tylko dwóch, ale za to mogliśmy stanąć dosłownie u ich stóp. To nie do uwierzenia, ale nikomu nie chce się przejść trzysta metrów po plaży, żeby wielkie skały wyrastające z morza obejrzeć z bliska! Ania szalała uciekając przed falami i tarzając się w piasku, po niej widać jak dzieci potrafią korzystać z życia. Ją nie obchodził żaden punkt widokowy, gdzie codziennie powstają tysiące takich samych zdjęć. Za to tu mogła rozwinąć skrzydła, była cała mokra i oblepiona piaskiem. I dlatego szczęśliwa. Tu, na pięknej plaży pod ogromnym pionowym klifem mogliśmy zapomnieć o zgiełku samochodów, helikopterów i ludzi, którzy po pyknięciu fotki z punktu widokowego ustawiają się w długiej jak wąż strażacki kolejce po lody i koka kolę, po czym trzaskają drzwiami i jadą dalej.

Dzień 50 – 08.02.2016 – Great Ocean Road

2016_australia_relacja_z_podrozy_50

I wreszcie długo wyczekiwana, podobno jedna z najbardziej widokowych dróg świata – Great Ocean Road!!! I rzeczywiście, wcale nie musimy długo czekać na widoki, bo droga już na samym początku wita nas falami rozbijającymi się o pionowe klify. Z drewnianych deptaczków sycimy wzrok kolorami skał i spienionej wody i jadąc dalej zaczynamy się rozglądać, gdzie by tu zajechać na jakąś ładną plażę. Nie musimy długo szukać, podążamy tak naprawdę za pierwszym napotkanym drogowskazem i podoba się nam na tyle, że zostajemy do końca dnia :)

Dzień 49 – 07.02.2016 – Wisząca skała

2016_australia_relacja_z_podrozy_49

Robimy mały skok w bok do jednego miejsca, które znaleźliśmy zupełnie przypadkiem buszując po internecie. Gdy docieramy na miejsce, jesteśmy trochę zawiedzeni, bo z wierzchu całość nie wygląda zbyt szczególnie i dodatkowo za wjazd musimy wyskoczyć z 10 dolarów. Nie spieszymy się więc i kolejne godziny zlatują nam na obiedzie, placu zabaw, głaskaniu kangurów, bańkach mydlanych i innych przyziemnych sprawach. Wreszcie uznajemy, że skoro już tu jesteśmy, to trzeba szlak na szczyt wzgórza odbębnić i bez większego zapału ruszamy ścieżką w górę. I tu następuje nieoczekiwana zmiana akcji! Wzgórze okazuje się wielkim skalnym labiryntem, z którego nie wychodzimy przez kolejne dwie godziny!

Zabawę mieliśmy przednią. Na koniec zachodzimy jeszcze do visitor center i tam dowiadujemy się, że wiele lat temu w skałach wydarzyła się tajemnicza historia. Na jej podstawie nakręcony został nawet film pt. Picnic at Hanging Rock. Trzeba będzie obejrzeć po powrocie do domu :)

Dzień 48 – 06.02.2016 – I znowu w stronę wybrzeża

2016_australia_relacja_z_podrozy_48

Dzisiaj mamy plan wydostać się z gór i pojechać jak najdalej się da w stronę Melbourne. Początkowe dwie godziny jazdy to zakręt za zakrętem i powolne pokonywanie trasy Alpine Way. Wreszcie docieramy do pierwszego miasteczka i mamy wrażenie, że przenieśliśmy się na dziki zachód. Stare, odrapane budynki ułożone wzdłuż głównej ulicy i faceci w kowbojskich kapeluszach robią niezły klimat. Zbliża się pora obiadu, więc jedziemy jeszcze kawałek i znajdujemy ładne miejsce na skraju lasu. A że mamy w zapasach jeszcze trochę lokalnej, prawie że polskiej kiełbasy o modnej nazwie Kransky, to rozpalamy ognisko. Co z tego, że jest środek dnia. Na ognisko pora jest tylko dobra, albo bardzo dobra :)

Z napełnionymi brzuchami robimy jeszcze kawałek trasy i na koniec dnia jesteśmy już bardzo blisko Melbourne. To tu zaczęła się nasza australijska przygoda! Ależ to było dawno temu…

Dzień 47 – 05.02.2016 – Góra Kościuszki

2016_australia_relacja_z_podrozy_47

Co to był za dzień!!! Stanęliśmy na Górze Kościuszki!!! Najwyższa góra Australii i tym samym jeden ze szczytów Korony Ziemi zdobyty! :)))

Rano termometr wskazywał 3 stopnie na zewnątrz i 8 w środku auta. Jak na Australię w środku australijskiego lata to całkiem niezły wynik :) Mimo to w nocy w ogóle nie zmarzliśmy, ale i tak z wyruszeniem na szlak woleliśmy poczekać, aż zrobi się trochę cieplej. Mgła się podniosła, słońce zaczęło grzać i wreszcie o 10 mogliśmy ruszać. Z przełęczy Charlotte Pass na szczyt wiodą dwa szlaki – Summit Walk i Main Range Track. Wybraliśmy ten pierwszy, bo krótszy – jedyne 18 kilometrów tam i z powrotem. Droga mijała szybko, Patryk od razu zasnął i obudził się dopiero, gdy mieliśmy już za sobą 2/3 drogi! Zrobiliśmy przerwę w małej kamiennej chatce, służącej za awaryjne schronisko, a później już prosto na szczyt! Najlepsze jest to, że sam wierzchołek zobaczyliśmy dopiero na sam koniec. Wygląda trochę jak krakowski Kopiec Kościuszki i zresztą wchodzi się na niego podobnie, obchodząc go dookoła. A na szczycie taka wichura, że wytrzymaliśmy tylko kilka minut. Pamiątkowa fotka i od razu schodzimy.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w tej samej chatce. Bardzo spodobał nam się jej klimat. W środku dwie izby, przy ścianie stoi koza, w której można rozpalić ogień, gdy robi się zimno. W przedsionku siekiera i sterta drzewa. Wpisaliśmy się do książki pamiątkowej i ruszyliśmy w dół, ciągle oglądając się za siebie w poszukiwaniu szczytu. Wyłonił się dopiero, gdy byliśmy już prawie z powrotem na początku szlaku. Bardzo daleko, w ostatnim rzędzie gór, już na samym horyzoncie. Ciężko uwierzyć, że przeszliśmy taki kawałek drogi! Dobrze, że rano nie wiedzieliśmy, że to aż tam…

Jak zawsze w takich sytuacjach najbardziej dumni jesteśmy nie z siebie samych, ale z Ani, która samodzielnie przeszła 18-kilometrowy szlak i stanęła na szczycie wysokim na 2228 metrów.  Patryk też był szczęśliwy, bo atak szczytowy przespał u mamy. Widzicie tą białą czapeczkę wystającą spod kurtki? :)

Dzień 46 – 04.02.2016 – Czekamy na pogodę

2016_australia_relacja_z_podrozy_46

Rano wcale nie budzi nas słońce. Ciągle jest zimno i mgliście, ale przynajmniej nie pada już deszcz. Ludzie wychylają nosy ze swoich przyczep, a nasz sąsiad urodzony na Tasmanii okazuje się mieć polskie korzenie. Po polsku nie mówi oczywiście ani słowa, bo jego pra pra pra dziadek przyjechał tutaj w połowie XIX wieku. Na kempingu zamieszkał już prawie dwa tygodnie temu, ale na górze Kozioskoł jeszcze nie był. Nie spieszy mu się w ogóle. Auto z przyczepą i rządowa emerytura raz na dwa tygodnie to jedyne co ma, więc jeździ po Australii z miejsca na miejsce bez żadnego planu. Z tego co zauważyliśmy, w Australii robi tak wiele ludzi!

W południe wychodzi słońce! Dzień spędzamy w miasteczku Jindabyne, a później podjeżdżamy już na samą przełęcz Charlotte Pass, z której jutro wyruszymy na szlak. Na nocleg znajdujemy piękne miejsce tuż pod przełęczą, przy strumyku Spencers Creek, na wysokości 1730 metrów. Wieje bardzo silny wiatr, staramy się nagrzać w aucie gotując na kuchence, ale niewiele to daje, bo momentalnie się wychładza. Ogrzewania nie mamy, więc otulamy się w kołdry, a dla Ani wyjmujemy puchowy śpiwór. Noc zapowiada się zimna.

* W Australii nikt nie potrafi poprawnie wymówić nazwy góry :) Niejedną osobę próbowaliśmy nauczyć polskiej wymowy, oczywiście bezskutecznie :)

Dzień 45 – 03.02.2016 – Jedziemy w góry

Od paru dni bez przerwy sprawdzamy prognozę pogody w górach, a ta bez przerwy mówi to samo – deszcz, deszcz, deszcz. Aż do środy. Z tego też powodu przedłużyliśmy nieco nasz pobyt na wybrzeżu i zajechaliśmy nawet do Edenu, do którego byśmy pewnie normalnie nie dotarli. Ale ponieważ dzisiaj już środa, to ruszamy w stronę Kościuszki!!! Od wybrzeża to jakieś 200 km, docieramy na miejsce wczesnym popołudniem a tam zimno, deszcz, mgła… Aż nie chce się wierzyć, że jutro ma wyjść słońce. Za wjazd do parku trzeba słono zapłacić i nie ma tu miejsca na kombinowanie, bo wstępu do parku bronią bramki jak na autostradzie. Ale przynajmniej kempingi za darmo!

Dzień 44 – 02.02.2016 – Eden

2016_australia_relacja_z_podrozy_44

Eden to mała, senna mieścina, która kiedyś zasłynęła z polowań na wieloryby. Jest w niej dość duży port wypełniony kutrami rybackimi, ale to nie kutry przyciągnęły nasz wzrok, tylko wielki statek turystyczny. Wysypały się z niego dziesiątki turystów ze smyczami i identyfikatorami na szyi, rozeszli się po mieście, oblegli restauracje w porcie, po czym wsiedli z powrotem na statek i odpłynęli. Restauracje się pozamykały i Eden znowu zapadł w letarg…

Do Edenu trafiliśmy, bo prawie leżał na naszej trasie. Prawie, bo gdyby nie jego nazwa, to odbilibyśmy trochę wcześniej na zachód, w stronę gór. A tak, stał się dla nas ostatnim punktem na wschodnim wybrzeżu. I do całodziennego odpoczynku nadał się idealnie. Szkoda tylko, że żadnego wieloryba nie zobaczyliśmy. Okazuje się, że w środku lata od Edenu wolą Antarktydę.

Dzień 43 – 01.02.2016 – I to już koniec wschodniego wybrzeża…

2016_australia_relacja_z_podrozy_43

Jeszcze wieczorem myśleliśmy, że zostaniemy tu kolejny dzień, ale niestety przegonił nas deszcz. Po nocnej nawałnicy rano chmury wisiały bardzo nisko i było za zimno, żeby myśleć o pływaniu. Wybraliśmy się więc na plażę, żeby chociaż pooglądać kangury. Spotkaliśmy ich tam całe rodziny, ale dziś wyglądały na bardzo zajęte skubaniem trawy. Nie chcąc im przeszkadzać przeszliśmy się jeszcze na asfaltowe skały w poszukiwaniu muszel i właśnie tam dorwał nas deszcz. Zanim dotarliśmy z powrotem na kemping, byliśmy już całkiem mokrzy. Zmieniliśmy ciuchy i w deszczu pojechaliśmy w stronę ostatniego już punktu na wschodnim wybrzeżu…

Dzień 42 – 31.01.2016 – Dzień pełen wrażeń

2016_australia_relacja_z_podrozy_42

Dzisiaj mała przygoda i przy okazji mała lekcja – jak się plażuje nad oceanem, to trzeba uważać na pływy. A w szczególności na PRZYpływy. Niby normalna sprawa, wody przybywa i ubywa, plaża się skraca i wydłuża, każde australijskie dziecko to wie. Rozłożyliśmy się przy ujściu małej rzeczki, w takich miejscach często tworzą się bardzo płytkie jeziora, odcięte od oceanu piaszczystą mierzeją. I tak to właśnie wyglądało tutaj. Dodatkowo na środku jeziora skusiła nas piaszczysta wyspa, więc brodząc po kolana przedostaliśmy się na nią i parę metrów od wody rozłożyliśmy nasz namiot. A ponieważ nie do końca wiedzieliśmy czy teraz ma być przypływ, czy odpływ (codziennie jest o innej godzinie, ale kto by śledził te tabelki…) w połowie odległości między namiotem i wodą narysowaliśmy w piasku krechę. Żeby obserwować czy woda się do nas przybliża, czy oddala… Po czym beztrosko wskoczyliśmy do wody i o wszystkim zapomnieliśmy :) Nie minęło piętnaście minut, a tu woda wlewa się do namiotu!!! Ewakuacja była szybka, strat w sprzęcie nie było, a zanim dotarliśmy na brzeg, to pół naszej wyspy było już pod wodą. A miało być tak pięknie :)

Nie chcieliśmy się już przenosić na plażę po stronie oceanu, bo i tak w okolicy nie namierzyliśmy żadnego miejsca na nocleg. Ruszyliśmy więc dalej i dotarliśmy w miejsce wprost idealne – Pebbly Beach. Leśny kemping tuż przy plaży, zupełnie pusty bo właśnie skończyły się tutejsze wakacje i zaczyna się nowy rok szkolny. Sama plaża malownicza, z jednej strony ograniczona pionowym klifem, z drugiej idealnie płaskimi i czarnymi jak asfalt skałami, do tego przykrytymi cienką warstwą wody. Ale i tak największym powodem do radości są kangury! Pełno ich tutaj, skaczą z miejsca na miejsce, skubią trawę i widać, że są przyzwyczajone do ludzi, bo chętnie dają się głaskać. Ania w siódmym niebie :) Do tego kolorowe papugi siadają na ramionach i głowach. Po prostu australijski raj :)

Dzień 41 – 30.01.2016 – Australijski gejzer

2016_australia_relacja_z_podrozy_41

Sydney ominęliśmy szerokim łukiem. Odwiedziliśmy je już dwa lata temu i chętnie byśmy do niego wrócili, ale może następnym razem. Tym razem staramy się trzymać z dala od dużych miast. Jeszcze wczoraj dotarliśmy więc do miejscowości Kiama na południe od Sydney, a dzisiaj zaraz po śniadaniu ruszyliśmy zobaczyć największą atrakcję okolicy – Blowhole. Bardzo ciekawe zjawisko, widzieliśmy już podobne na zachodnim wybrzeżu USA, choć w trochę innych okolicznościach przyrody. Tam była naturalna plaża i trzeba było podejść kawałek po skałach, tu wszystko jest wybetonowane i wybarierkowane, a obok stoi latarnia morska. Ale do rzeczy – morski gejzer, jak my go nazywamy, polega na tym, że woda wpływa pod skały, podróżuje skalnym tunelem i znajdując z niego ujście wystrzeliwuje w górę jak gejzer. Im większe fale, tym bardziej imponujące wybuchy gejzera. A dzisiaj morze było dość spokojne, więc i wybuchy marne. Wypiliśmy kawkę z widokiem na buchającą pianę (sparkowaliśmy jakieś 10 metrów od niego…) i pojechaliśmy szukać ładnej plaży.

A ładna plaża znalazła się trochę dalej na południe. Hyama Beach w zatoce Jervis – opustoszała, z pięknym białym piaskiem i falami wielkimi jak góry. Gdyby tu był gejzer, to by pewnie walił na sto metrów w górę :)

Dzień 40 – 29.01.2016 – Ucieczka przed burzą

2016_australia_relacja_z_podrozy_40

Po wczorajszym dniu uznaliśmy, że Blue Mountains to w zasadzie już z grubsza widzieliśmy i możemy ruszać w dalszą drogę. Ciągnęło nas jeszcze tylko w jedno miejsce, a że mieliśmy niedaleko, to podjechaliśmy tam z samego rana. I wystarczyło, że zobaczyliśmy zatopioną w chmurach dolinę, żebyśmy zdecydowali, że zostajemy jeszcze jeden dzień. Było słonecznie i zapowiadała się niezła pogoda, więc wybraliśmy się na kilkugodzinny szlak wzdłuż klifu. Mgła powoli zaczęła się podnosić, a my mogliśmy się cieszyć szlakiem, który mieliśmy wyłącznie dla siebie. Kolejny raz w Australii przekonaliśmy się, że wystarczy odejść parę metrów od punktu widokowego, na który z autobusów wysypują się japońscy turyści w spodniach w kantkę i mokasynach ze skóry węża (oni) lub sukniach wieczorowych i  parasolkach w ręce (one), żeby nagle znaleźć się na odludziu. I może właśnie mała frekwencja na szlakach powoduje, że niektóre z nich są dość zapuszczone, a taki właśnie był ten nasz dzisiejszy – zarośnięty paprociami, błotnisty i śliski, w niektórych miejscach podmyty i ogrodzony siatką zabezpieczającą w ten sposób, że ledwo można było przejść.

Szliśmy sobie niespiesznie brzegiem klifu, humory dopisywały, aż wreszcie po dwóch godzinach zobaczyliśmy nasz cel – dużą skałę przewieszoną nad doliną. I wtedy nagle na niebie pojawiła się ciemna chmura i zaczęło grzmieć. Wiedzieliśmy, że do końca szlaku mamy już niedaleko, więc rozpoczęliśmy sprint. Z nieba leciały już pierwsze krople, kiedy dotarliśmy na szutrowy parking. Na nasze szczęście przygarnęły nas do swojego kombiaka dwie dziewczyny, które podróżują w nim już od paru miesięcy. W magiczny sposób zrobiły w nim miejsce dla całej naszej czwórki i podrzuciły nas pod nasz własny pojazd. W takich momentach czuje się, że dobra karma naprawdę wraca. Góry opuszczaliśmy w deszczu.

Dzień 39 – 28.01.2016 – Blue Mountains w pigułce

2016_australia_relacja_z_podrozy_39

Lało całą noc i to lało tak mocno, że zaczęliśmy się obawiać, czy rano stąd w ogóle wyjedziemy. Już wczoraj musieliśmy pokonać parę kałuż bez dna, a po takim oberwaniu chmury spodziewaliśmy się wszystkiego… A tymczasem rano obudziło nas przebijające się przez chmury słońce, a cała woda spłynęła chyba prosto do oceanu, bo po nocnej nawałnicy nie było ani śladu.

Podeszliśmy najpierw ścieżką przez las do punktu widokowego – za barierką zobaczyliśmy białą nicość. Gdzieś tutaj w dole jest australijski Wielki Kanion. Nie możemy go zobaczyć z góry – trudno – w takim razie zobaczymy go z bliska. I zeszliśmy stromym szlakiem na sam dół do wylotu kanionu. Kiedy wróciliśmy na górę, mgła zdążyła się już podnieść i w pełnym słońcu mogliśmy podziwiać rozległą dolinę otoczoną pionowymi skałami.

A ponieważ jednego szlaczku było nam mało, po krótkiej przerwie podjechaliśmy w inne miejsce – do Trzech Sióstr. A tam wielgachny punk widokowy pełen obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni – od razu wiedzieliśmy, że trafiliśmy w jakieś miejsce z pierwszych stron przewodników. A Trzy Siostry to trzy skały, podeszliśmy sobie do nich wybetonowaną ścieżką, po mostku dostaliśmy się do jednej siostry i odpoczęliśmy tam na ławeczce. Siostra zdobyta! Zaintrygowały nas też schody w dół i chyba nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spróbowali się przekonać dokąd prowadzą. A prowadziły do lasu.

Bo Blue Mountains to takie oryginalne góry, gdzie tak naprawdę zamiast wchodzić w górę i zdobywać szczyty, to schodzi się na dół i zdobywa porośnięte lasem doliny. Miasta i drogi znajdują się na samej górze płaskowyżu, a cały rejon to przepaściste doliny, kaniony i wąwozy otoczone pionowymi, piaskowcowymi skałami. Niektórzy oglądają je sobie z drogi i punktów widokowych, nie wysiadając nawet z czerwonego, piętrowego autobusu..

Dzień 38 – 27.01.2016 – Góry Mgliste

2016_australia_relacja_z_podrozy_38

Zanim opuściliśmy Richmond, zajrzeliśmy jeszcze do paru sklepów, ale najlepszy okazał się sklep z używanymi rzeczami. Za pół darmo nakupiliśmy książek i wreszcie mamy przewodnik po Australii! Przy okazji porwaliśmy też RPA, nowe wydanie w stanie idealnym za jedyne 3$, no jak tu nie kupić… a skoro mamy już przewodnik, to teraz trzeba będzie tylko zaplanować wyjazd :) Ania nabrała też książeczek dla siebie, więc czytamy jej dzisiaj Tarzana i Pocahontas :)

Richmond nie chce nas wypuścić, kusi placem zabaw i najlepszymi burgerami w okolicy. Dopiero po południu udaje się nam wyjechać za miasto. Kierujemy się w stronę Niebieskich Gór – Blue Mountains – chyba najpopularniejszych gór w Australii, które wyrastają niemalże na przedmieściach Sydney. Parę zakrętów i jesteśmy na miejscu. Ale to co widzimy, od razu otrzymuje od nas nową nazwę – Góry Mgliste… Lokujemy się na błotnistym parkingu w środku lasu i kiepską pogodę postanawiamy przeczekać do rana.

Dzień 37 – 26.01.2016 – Dzień Australii

2016_australia_relacja_z_podrozy_37

26 stycznia to w Australii święto narodowe – Dzień Australii. W takiej sytuacji także postanowiliśmy zaświętować i cały dzień spędziliśmy na próżnowaniu. VIP-owski kemping i słoneczna pogoda nadawały się do tego idealnie, do tego lody i plac zabaw w parku. Czasem naprawdę niewiele potrzeba, żeby miło spędzić dzień :)

Dzień 36 – 25.01.2016 – Jesteśmy V.I.P.

Powoli zbliżamy się do Sydney. Samo miasto widzieliśmy już dwa lata temu i mimo, że wiążemy z nim bardzo miłe wspomnienia, to jednak tym razem chcielibyśmy je ominąć szerokim łukiem. W zasadzie to planowaliśmy jeszcze po drodze zajrzeć do Nelson Bay, ale kiedy stanęliśmy na skrzyżowaniu dróg i po stronie Nelsona zobaczyliśmy burzową chmurę, to bez żalu odbiliśmy w przeciwnym kierunku i tym sposobem, przez góry dotarliśmy do Richmond – niewielkiej mieścinki na północny zachód od Sydney.

W Richmond znaleźliśmy mały, zadbany kemping, ale wstępu do niego broniła zamknięta rogatka i tablica informująca o tym, że przybytek dostępny jest tylko dla członków klubu. Ponieważ nie mogliśmy wjechać do środka, wtargnąłem na posesję pieszo i od razu nawiązałem kontakt z jednym członkiem klubu, w dodatku wyglądającym na stałego bywalca. W rezultacie krótkiej wymiany zdań zostałem skierowany do wielkiego budynku po drugiej stronie ulicy. Wchodzę do środka, a tam małe Las Vegas, kasyno, restauracja, wielki świat! Uderzam w kierunku czegoś na kształt recepcji, brak stroju wieczorowego nadrabiam miną i wyłuszczam o co chodzi. Formularz, kopia prawa jazdy, zdjęcie, za roczne członkostwo płacę 5 dolarów, jak szaleć to szaleć. I chwilę później jestem już dumnym członkiem Klubu Richmond z przywilejami i plastikową kartą otwierającą niejedne drzwi. Dzisiaj śpimy w towarzystwie samych grubych ryb.

Dzień 35 – 24.01.2016 – Potop

2016_australia_relacja_z_podrozy_35

Wczorajszy deszcz odszedł w zapomnienie i słońce znowu przyjemnie praży. Akurat dojechaliśmy w fajnie zapowiadający się rejon, bo z jednej strony ocean, z drugiej strony pełno jezior, oddzielone kilkoma kilometrami lądu. Jest w czym wybierać. Dla odmiany chcieliśmy rozłożyć się nad jeziorem, ale wrodzona ciekawość i tak kazała nam sprawdzić jak wygląda ocean, więc w pierwszej kolejności podjechaliśmy na koniec cypla Seal Rocks. Szczęki nam opadły najpierw na widok aut poparkowanych gdzie popadnie, później na widok tłumów na plaży, a na koniec na widok ogromnych fal. W całej tej gęstwinie samochodów i ludzi trudno było nam nawet zawrócić, ale wreszcie się udało i wycofaliśmy się nad jezioro Myall. W lesie znaleźliśmy parkowy kemping, a w nim jednego jedynego kempingowicza, poza tym kemping świecił pustkami. Nie było łatwo znaleźć najlepsze miejsce, bo jak wiadomo – im większy wybór, tym trudniejsza decyzja, więc musieliśmy przejechać cały kemping, zanim znaleźliśmy to jedno, jedyne, idealne i po krótkiej przerwie (jakieś 2-3 godziny) wskoczyliśmy w stroje i poszliśmy na rekonesans. A tu… potop! Nie ma żadnej plaży, brązowa woda zalała nawet część kempingu i wszystko śmierdzi zgnilizną. Acha, to już wiemy, dlaczego wszyscy są parę kilometrów dalej, nad oceanem.

Nie ma tego złego, mamy piękną miejscóweczkę w środku lasu, co prawda z dala od jeziora, ale dookoła jest pełno piasku, więc zamek da się wybudować. Nie wykąpaliśmy się w tym jeziorze, to się wykąpiemy w następnym. I tak przesiedzieliśmy sobie resztę dnia na kempingu, a dookoła chodziły wielkie metrowe warany, chyba się już do nich przyzwyczailiśmy. Za to kiedy kładliśmy się już spać, na okienną moskitierę wlazł nam wielgachny pająk… Ach, ta Australia :)

Dzień 34 – 23.01.2016 – Wielki prysznic

2016_australia_relacja_z_podrozy_34

Dzisiaj nie było węży, dzisiaj były pijawki. Całą noc lało i to najwyraźniej był dla nich sygnał, żeby wyleźć i rozpocząć polowanie. Do tego rano zaświeciło słoneczko i pewnie się spodziewały, że w taką pogodę ścieżką będzie przechodziło wiele potencjalnych ofiar. Na szczęście ostrzegł nas przed nimi pewien miejscowy, z którym pogawędziliśmy także trochę o wczorajszym wężu. Dzięki niemu na szlak wyruszyliśmy odpowiednio przygotowani – w butach i długich spodniach. Rozglądaliśmy się na boki w poszukiwaniu pijawek, ale las deszczowy tak nas urzekł (który to już raz?), że szybko o nich zapomnieliśmy. Aż nagle coś mnie ukłuło w ramię. Pijawa!!! Dopiero Ania wypatrzyła na liściach małe czarne pijawki wyciągające się w górę i wyginające w lewo i prawo w oczekiwaniu na zdobycz. Już wiedzieliśmy, że mamy iść tak, żeby nie ocierać się o żadne gałęzie ani liście.

Szlak nie był długi i doprowadził nas do wodospadu. I to nie byle jakiego! Zaraz za wodospadem znajduje się grota, do której można wejść i tym samym znaleźć się po drugiej stronie wodospadu! Obejrzeć świat przez spadającą z góry wodę – bezcenne. Można sobie nawet wyobrazić, że gdyby wodospad był szerszy, to grota mogła by być niezłą skrytką. Ale że kształtem przypomina wielki prysznic, to stąd i jego nazwa – Crystal Shower Falls.

A pogoda zdecydowanie poszła nam dziś na rękę. Wytrzymała, aż wróciliśmy do auta, po czym usłyszeliśmy kilka grzmotów i później lało już do końca dnia. W sam raz, żeby ruszać w dalszą trasę.

Dzień 33 – 22.01.2016 – Droga wodospadów

2016_australia_relacja_z_podrozy_33

Do Armidale przyjechaliśmy w jednym celu. Oglądając mapę wypatrzyliśmy sporo wodospadów na drodze pomiędzy wybrzeżem a właśnie Armidale. Nazwaliśmy ją sobie roboczo drogą wodospadów i co się okazało? Droga rzeczywiście nazywa się Waterfall Way – czyli droga wodospadów. Bardzo pomysłowa nazwa :)

Dzień zaczęliśmy od 3 kilometrowego spacerku i trochę przesuszonego Wollomombi. Później zaliczyliśmy, bo nie można tego inaczej nazwać, wodospad Ebor, z punktu widokowego 50 metrów od auta. Przy okazji opracowaliśmy nową metodę optymalizacji czasu. Czyli – obraliśmy i postawiliśmy na gaz ziemniaki, nie tracąc kontaktu wzrokowego z autem  poszliśmy na punkt widokowy podziwiać wodospad, a gdy wróciliśmy obiad był już prawie gotowy :)

Na koniec dnia został nam Dangar Falls, w którym mogliśmy się wykąpać – wreszcie coś co tygryski lubią najbardziej! Woda zimna, choć jak to Ania mówi, nie jest tak źle. Głębia ogromna i woda brązowa, niezbyt przejrzysta, już trzy metry od brzegu nie widać nic. W pewnym momencie z szuwarów przy wodzie wypełzł czarny wąż, zaczął się nam przyglądać podniesioną głową, po czym popełzł w swoją stronę. Ufff. Kiedy zwijaliśmy manatki, dokładnie sprawdziliśmy, czy w plecaku nie mamy drugiego…

Dzień 32 – 21.01.2016 – Jedziemy w górki

2016_australia_relacja_z_podrozy_32

Już wczoraj po plażowaniu odjechaliśmy kawałek od wybrzeża. Nocowaliśmy po drodze w środku lasu, gdzie chyba kiedyś było nawet jakieś miejsce kempingowe, ale teraz jest już mocno zapuszczone. W ogóle w Australii pełno jest takich miejsc, zarośniętych krzakami i pajęczynami, jakby ktoś kiedyś wpadł na pomysł, że w tym miejscu zrobi fajne miejsce do odpoczynku, ale najwyraźniej praktyka trochę minęła się z teorią, brakło chętnych, a może marketing był za słaby i wszystko poszło w odstawkę. Dzisiaj docierają w takie miejsca tylko wtajemniczeni bywalcy, ewentualnie przypadkowi wędrowcy szukający noclegu, tacy jak my.

Dziś dzień nicnierobienia. Spędzamy go w mieście Armidale, chwalącym się najwyższym położeniem w Australii. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero z tablicy powitalnej, sprawdziliśmy i faktycznie 980 metrów nad poziomem morza. Nawet nie poczuliśmy, że serpentyny zaprowadziły nas tak wysoko. A wczoraj byliśmy jeszcze nad morzem. 980 metrów to wcale nie jest wiele, trochę wyżej od Zakopanego, ale jak na Australię to jednak robi wrażenie. W takim razie mamy za sobą najwyższe miasto Australii, teraz trzeba będzie pomyśleć o najwyższych górach Australii :)

Dzień 31 – 20.01.2016 – Czy ktoś tu w ogóle chodzi???

2016_australia_relacja_z_podrozy_31

Podziwiamy ludzi, którzy potrafią leżeć plackiem na plaży przez cały dzień. Nas już po chwili zaczyna nosić. Zawsze próbujemy wymyślić coś dodatkowego i w ten sposób dzisiaj wymyśliliśmy szlaczek w parku narodowym Yuraygir. Plan był prosty. Zamiast podjeżdżać prosto na plażę, postanowiliśmy się do niej przespacerować malowniczą ścieżką wzdłuż wybrzeża. To znaczy tak naprawdę to podjechaliśmy do jednej plaży, ale udawaliśmy że jej nie ma i wyruszyliśmy w stronę kolejnej. Szlaczek wiódł wśród drzew i mniejszych krzaczków, w których latało milion koników polnych. Koniki nieszkodliwe, ale i tak potrafią napędzić stracha, gdy wylądują prosto na nosie. Zachwycające widoki najwyraźniej zarosły dawno roślinnością, bo już po paru minutach ocean zniknął nam z oczu i już więcej się nie pojawił. Za to już po chwili zaplątaliśmy się w jakąś żyłkę wędkarską, którą ktoś rozrzucił między drzewami i ze zgrozą spostrzegliśmy jej właściciela, który na szczęście nie robił nam pretensji o porwanie jego pajęczyny. Ominęliśmy go szerokim łukiem i próbowaliśmy brnąć dalej. Okazało się, że podobnych 5-metrowych pajęczyn w poprzek ścieżki jest więcej. Najpierw próbowaliśmy przechodzić jakoś pod nimi, ale kolejny pająk wyrósł na wysokości naszych twarzy i tego było już za wiele. Nie chcieliśmy czekać, aż następny wyląduje nam za kołnierzem.

Wobec przeważającej przewagi liczebnej pająków postanowiliśmy się wycofać i wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli na plażę numer 1. A plaża piękna, długa i do tego prawie pusta. Nic dziwnego, że nikt nie zapuszcza się dalej.

Dzień 30 – 19.01.2016 – Delfiny!!!

2016_australia_relacja_z_podrozy_30

Czasem nie warto nic planować i wystarczy zdać się na własne szczęście! Właśnie tak było dzisiaj. Z samego rana wybraliśmy się w polecane miejsce, z którego można obserwować delfiny. Staliśmy na brzegu oceanu i wpatrywaliśmy się w fale, ale udało nam się wypatrzyć tylko jedną marną łódeczkę, która zresztą po chwili zaczęła się oddalać. Szybko doszliśmy do wniosku, że możemy tak stać cały dzień, a polecane delfiny i tak nie zaczną nagle wyskakiwać z wody. Po jakiś piętnastu minutach skończyła się nam cierpliwość i pomaszerowaliśmy w stronę samochodu. Jeszcze tylko jedno spojrzenie przez ramię, może akurat?  Nieeee, niestety. Polecanych delfinów ani widu, ani słychu.

W takim razie jedziemy zobaczyć latarnię morską, ona przynajmniej zawsze stoi na swoim miejscu. Niedaleko latarni rozsiadujemy się najpierw na lodach i dopiero później ruszamy spacerkiem w jej stronę. A latarnia naprawdę robi wrażenie, stoi na samym brzegu skalistego klifu, na dole z hukiem rozbijają się fale. Ale zaraz, zaraz! Co tam płynie??? O ranyyy! Delfiny!!! I następne!!!

Kilkanaście delfinów surfowało w stronę brzegu przeskakując z jednej fali w drugą, okrążyły klif z latarnią, aż wreszcie zniknęły nam z oczu. To było piękne przedstawienie. Niesamowicie uradowani zeszliśmy na dół na małą piaszczystą plażę, żeby spędzić tam resztę dnia. Nie zgadniecie, kto pływał przy samej plaży, oczywiście oprócz nas. Znowu DELFINY!!!

Dzień 29 – 18.01.2016 – Prastary las deszczowy i taaaaaki wodospad!

2016_australia_relacja_z_podrozy_29

Dzisiejszy dzień będziemy długo wspominać! Zaryzykowalibyśmy nawet stwierdzenie, że to najlepszy dzień od początku naszego wyjazdu do Australii, a było ich już trochę. A wszystko to za sprawą pewnego parku narodowego i pewnego szlaku wiodącego do pewnego wodospadu, o których jeszcze wczoraj rano nie mieliśmy zielonego pojęcia. Tak to jest, jak się jedzie przed siebie bez żadnego planu i na bieżąco wymyśla scenariusz następnego dnia. Buszując wieczorem w Internecie wpadł nam w oko park narodowy Nightcap z obiecującym szlakiem do wodospadu Minyon więc wiele się nie zastanawiając podjechaliśmy tam z samego rana, w szczególności że mieliśmy do niego jakieś pół godzinki jazdy. I to było właśnie to, czego w ostatnich dniach bardzo nam brakowało. Gór, natury, zieleni. Ruchu!!! Dwugodzinny szlak przez gęsty las deszczowy wyglądający jak wyjęty z epoki dinozaurów przeszliśmy w podskokach, a gdy stanęliśmy u stóp wodospadu to szczęki nam opadły. Przed nami ogromny wygięty w łuk amfiteatr, woda spada z wysokości ponad 100 metrów rozbijając się o skały i powodując na dole wielką zadymę. Na widok tego żywiołu nawet Ania zrezygnowała z pływania. Rozłożyliśmy się tylko na skałach i podziwialiśmy śmiałków, którzy wskakiwali w lodowatą wodę i podpływali pod sam wodospad. Niesamowite miejsce. Będziemy szukać więcej takich.

Dzień 28 – 17.01.2016 – Złote wybrzeże

2016_australia_relacja_z_podrozy_28

W sumie nie wiedzieliśmy, czego się można spodziewać po słynnym Gold Coast i dlatego chcieliśmy je zobaczyć na własne oczy. Już same nazwy są zachęcające – Gold Coast, Surfers Paradise, Miami, Palm Beach – to wszystko brzmi naprawdę ekskluzywnie. A jak jest naprawdę? Naprawdę to jest trochę nijako – na lewo plaża, na prawo wieżowce, zresztą nadgryzione nieco zębem czasu. Korki, światła, parkingi wszystkie pełne. A jak parkingi pełne, to i plaże pełne. Jechaliśmy sobie wzdłuż i rozglądaliśmy się za jakimś fajnym miejscem i o tym jak bardzo nam się podobało najlepiej świadczy fakt, że zajechaliśmy na sam koniec bez zatrzymywania. No dobra, zatrzymaliśmy się dokładnie na samym końcu – przy plaży Coolangatta. Powalczyliśmy trochę z morzem, Anię fale sponiewierały jak nigdy wcześniej i uszczęśliwieni pojechaliśmy sobie dalej. Wolimy jednak wypoczywać poza miastem.

Zatrzymaliśmy się na noc na dużym przydrożnym parkingu, jakich tutaj wiele. Już nieraz to praktykowaliśmy, ale tym razem miejsce okazało się być mega wyjątkowe. Kiedy przyjechaliśmy koło 16, było zaledwie parę aut więc nie mieliśmy problemu ze znalezieniem fajnego miejsca zaraz przy trawie i placu zabaw. Po okolicy kręcił się jeden typek spijający browarki, ale wydawał się nieszkodliwy, chociaż trochę śmieszny, bo ostatni łyk zawsze wychlupywał na chodnik, wyrzucał butelkę, po czym ze swojego gruchota przynosił następną. Z godziny na godzinę miejscówka zaczęła się zapełniać, a o zmroku nie można już było szpilki wcisnąć. Pełno wesołego towarzystwa, każdy coś pichci, z każdej strony słychać inny język, a na kawałku trawnika przy placu zabaw wyrósł las namiotów. Jednym słowem mały australijski Przystanek Woodstock ;)))

Dzień 27 – 16.01.2016 – Przeprawa przez Brisbane

Jeszcze wczoraj wieczorem zaczął wiać silny wiatr i w nocy spadł deszcz. Temperatura od razu spadła z 30 do 19 stopni i zrobił się przyjemny chłodek. Prognoza mówi, że taka aura ma się utrzymać przez kolejny dzień lub dwa więc nawet dobrze, bo odpoczniemy od ostatnich upałów. Na dzisiaj mamy w planach jedynie przedostanie się na południową stronę Brisbane i deszcz w żadnym stopniu nam nie przeszkadza. Jedyna trudność tego zadania miała polegać na unikaniu płatnych autostrad i o mały włos zrealizowalibyśmy je w 100% gdyby nie jeden płatny tunel, który nagle nie wiedzieć skąd wyrósł przed nami, kiedy nie było już drogi ucieczki. Poza tym turlaliśmy się powoli przez miasto i bez żadnych już niespodzianek dotarliśmy na południowe przedmieścia. Zdjęć żadnych z Brisbane nie będzie, bo i nic niezwykłego się nam po drodze w oczy nie rzuciło, no może poza tym, że Brisbane jest dość górzyste. Głębszego zwiedzania miasta nie planowaliśmy, bo jak na jeden wyjazd wystarczyło nam już Melbourne.

Po południu ulokowaliśmy się na genialnym, darmowym kempingu w postaci ogromnej łąki z drzewami, na której często odbywają się zloty samochodowe. Zaraz obok gospodarstwo z pasącymi się kucykami, do tego ptactwo i jest nawet paw! Sielankowo jak mało gdzie.

Dzień 26 – 15.01.2016 – Park Noosa i pierwszy koala!

2016_australia_relacja_z_podrozy_26

Pierwsze tak turystyczne i zatłoczone miejsce na naszej trasie. Dobre pół godziny przedzieraliśmy się wąskimi uliczkami przez wcale nie duże miasto, by wreszcie dotrzeć na koniec cypla, gdzie trochę musieliśmy się pogimnastykować, zanim udało się nam zaparkować w miarę blisko wejścia do parku. Ale na szczęście już chwilę później nasze trudy zostały wynagrodzone widokami ze szlaku. A dodatkowo, dzięki informacji zdobytej w visitor center od razu namierzyliśmy misia koalę śpiącego sobie w najlepsze na drzewie!

Fale dzisiaj były ogromne, więc nie plażowaliśmy zbyt długo. A że mieliśmy jeszcze chwilę czasu, przeszliśmy się krótką ścieżką palmową. Gdzie co prawda zbyt wiele palm nie widzieliśmy, ale na pewno się nie nudziliśmy, bo na drodze stanęły nam trzy ponad metrowe jaszczury!

Dzień 25 – 14.01.2016 – Piaskownica dla dużych dzieci

2016_australia_relacja_z_podrozy_25

Mamy wrażenie, że w Australii każdy ma terenówkę. Oprócz wszystkich możliwych odmian Land Cruiserów najczęściej spotykaną konstrukcją jest pickup z toporną, blaszaną budą. Takimi pojazdami nie trzeba się przejmować czy asfalt jest, czy go nie ma. A tak się składa, że w Australii bardzo często go nie ma. Zresztą, jak już wszyscy mają terenówki, to asfalt staje się całkowicie zbyteczny i kółko się zamyka.

Dzisiaj dotarliśmy w miejsce wręcz stworzone dla terenówek, a ponieważ żadnej nie posiadamy, mogliśmy się jedynie oblizać na widok innych przekopujących sie przez luźny piach. Na pocieszenie poszliśmy sobie na piękną plażę z białym piaskiem i oglądaliśmy z oddali Fraser Island, gdzie zamiast po drogach jeździ się po plaży. No cóż, może następnym razem. Na otarcie łez wytarzaliśmy się jeszcze w wielkiej wydmie Carlo Sandblow :)

Dzień 24 – 13.01.2016 – A taka by była ładna plaża, gdyby nie meduza

2016_australia_relacja_z_podrozy_24

Pierwsza meduza i mamy nadzieję, że ostatnia. Meduzy to niestety zaraza północnej części wybrzeża, szczególnie w lecie, kiedy woda w morzu jest najcieplejsza. Plaże świecą pustkami, bo kontakt z meduzami zazwyczaj nie kończy się zbyt przyjemnie. Co prawda na większych plażach przygotowane są miejsca kąpielowe ogrodzone specjalną siatką, ale to jednak nie to samo, co kąpiel w otwartym morzu. Zresztą siatki podobno nie są do końca skuteczne, bo niektóre meduzy mają zaledwie kilka centymetrów i potrafią się przez nie przedostać. A potrafią poparzyć nie gorzej od większych osobników.

Wreszcie zajechaliśmy wystarczająco daleko na południe, żeby swobodnie wykąpać się w morzu. A przynajmniej tak nam się wydawało. Dotarliśmy do miasta o pięknej i wiele mówiącej nazwie 1770 – nazwanego tak w celu upamiętnienia daty przybycia tu Jamesa Cooka (zwanego także Kapitanem Hookiem). Trzeba przyznać, że wybrał sobie ładną zatokę na lądowanie. Przejrzysta woda bez fal, zielone rybki, drzewka namorzynowe dające przyjemny cień. Moczyliśmy się w wodzie dobre dwie godziny, zanim podpłynęła do nas galareta wielkości pięści. Uratowała nas spokojna, przejrzysta woda, w której od razu ją wypatrzyliśmy. I to niestety był koniec kąpieli na dziś, więcej do wody nie wchodziliśmy. Trzeba będzie jednak pojechać jeszcze dalej na południe.

Dzień 23 – 12.01.2016 – Zwrotnik Koziorożca po raz drugi

2016_australia_relacja_z_podrozy_23

A jednak okazuje się, że najciemniej jest pod latarnią, bo nikt nas w nocy z naszej rajskiej miejscówki nad brzegiem oceanu nie przegonił. O świcie zaczęli się jedynie zjeżdżać ludzie na poranne bieganie, więc rozpoczęliśmy dziś dzień pół godziny wcześniej.

Dzisiejszy gwóźdź programu to Zwrotnik Koziorożca. Atrakcja polega na zrobieniu sobie pamiątkowej fotki w miejscu, gdzie przebiega ta magiczna linia. Niby nic wielkiego, ale jednak przywołało to u nas wspomnienia z Argentyny, gdzie stanęliśmy na Zwrotniku Koziorożca po raz pierwszy. Wtedy w trójkę, wśród surowych, górskich krajobrazów. A teraz w czwórkę, nad brzegiem oceanu, w tropikalnych temperaturach. Niby ten sam zwrotnik, ale jakże inne okoliczności przyrody.

Dzień 22 – 11.01.2016 – Mało widokowa droga wzdłuż wybrzeża

2016_australia_relacja_z_podrozy_22

Przejechaliśmy już 1000 kilometrów wschodniego wybrzeża i jakby to powiedzieć… inaczej to sobie wyobrażaliśmy. Nie analizowaliśmy wcześniej mapy jakoś bardzo szczegółowo i dopiero teraz przekonujemy się, jak to wygląda naprawdę. A naprawdę jest tak, że droga wzdłuż wybrzeża tak naprawdę wiedzie… kilka-kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeża! Więc zamiast oceanu widać tylko drzewa, drzewa, drzewa. Żeby dotrzeć do jakiejś plaży trzeba zjechać w boczną drogę i jechać nią z pół godziny, po czym żeby jechać dalej, trzeba wrócić z powrotem w głąb lądu do głównej drogi. Żeby zobaczyć kolejną plażę, trzeba operację powtórzyć. Bardzo rzadko trafiają się okazje, żeby przez parę kilometrów pojechać sobie wzdłuż oceanu. Trochę smutno, bo spodziewaliśmy się czegoś bardziej na kształt zachodniego wybrzeża USA…

No ale nie ma co narzekać, bo dzisiaj trafiliśmy do pięknej zatoki, w której jest wszystko co powinno być. Jest plaża, jest ładny szlak na szczyt wzgórza. Z klifu widzieliśmy nawet duże, pływające żółwie morskie! I tylko miejsca do kempingowania nie ma, więc dzisiaj nocujemy nie tyle na dziko, co nielegalnie – zaraz przy znaczku „no camping”…

Dzień 21 – 10.01.2016 – Nawiązujemy bliski kontakt z kangurami

2016_australia_relacja_z_podrozy_21

W okolicach Cairns udało nam się wypatrzyć gdzieś przy drodze jedynie kilka kangurów. W tropikach nie widać ich zbyt wiele i dopiero gdy zjechaliśmy trochę na południe, to zaczęły się pojawiać w większych ilościach. Za to na Cape Hillsborough po raz pierwszy nawiązaliśmy z nimi bliski kontakt. Z samego rana podjechaliśmy na plażę, gdzie podobno lubią bywać i nie zawiedliśmy się – były! Skubały sobie niespiesznie trawę i wcale nie przejmowały się naszą obecnością, nawet gdy podchodziliśmy bardzo blisko. Ania była wniebowzięta i skakała razem z nimi :)

Temat kangurów jest u nas ciągle na topie, a parę dni temu pojawił się nawet czarny humor, kiedy podczas jazdy Ania wyskoczyła z tekstem: Mam dla Was dwie wiadomości – jedną dobrą, drugą złą. Dobra jest taka, że widziałam kangura. A zła, że leżał rozjechany na poboczu…

To niestety dość częsty widok na australijskich drogach. Większość lokalesów wymienia nawet w swoich terenówkach fabryczne plastikowe zderzaki na porządne stalowe z konkretnym orurowaniem. Można się tylko domyślać, w jakim celu…

Dzień 20 – 09.01.2016 – Leje, więc nadrabiamy kilometry

2016_australia_relacja_z_podrozy_20

Dzisiejsza noc do lekkich nie należała. Tropiki w ekstremalnym wydaniu, temperatura nie zeszła poniżej 30 stopni, wilgotne i gęste jak kisiel powietrze wisiało bez odrobiny podmuchu wiatru. Rano, kiedy zobaczyliśmy chmury, od razu zrozumieliśmy, że taka parówka może oznaczać tylko jedno – nadchodzący deszcz. A nadchodzący deszcz przynosi przyjemne ochłodzenie, przynajmniej na chwilę. Dzisiaj miało lać cały dzień. A ponieważ zasiedzieliśmy się już trochę na północy, chcieliśmy wykorzystać deszczowy dzień i zrobić kawałek trasy.

Z przemieszczaniem się wypracowaliśmy już dobrą metodę. Rytm naszego dnia ustala najmłodszy członek załogi i jedziemy wtedy, kiedy Patryk ma porę drzemki. A kiedy się obudzi, stajemy, rozkładamy kocyk, idziemy na plażę, na jakiś szlaczek, ogólnie rzecz biorąc jesteśmy aktywni razem z nim. Przy dobrych wiatrach podczas jednej drzemki możemy się przemieścić średnio o 100-200 kilometrów, co zazwyczaj oznacza wykonanie planu dziennego jeszcze przed południem. Dzisiaj do jazdy wykorzystaliśmy dwie drzemki, pokonując w ten sposób niezły dystans. Wreszcie przemieściliśmy się trochę na południe i na koniec dnia dotarliśmy w piękny zakątek – Cape Hillsborough.

Dzień 19 – 08.01.2016 – Bliskie spotkanie z latającymi lisami

2016_australia_relacja_z_podrozy_19

Zatrzymaliśmy się na krótką przerwę w Ingham. Tankowanie, gaz do butli, takie tam przyziemne sprawy. Przy okazji znaleźliśmy też pralnię, a zaraz przy pralni park. Zapakowaliśmy więc do pralki to co się uzbierało przez ostatnie parę dni i rozłożyliśmy na trawce kocyk, żeby przeczekać tę godzinkę w cieniu. I to było zrządzenie losu. Gdyby nie pranie, nie zobaczylibyśmy wielkich nietoperzy-wampirów wiszących na parkowych drzewach jak bombki na choince. Tyle, że te bombki potrząsały czarnymi skrzydłami, piszczały i całymi hordami przelatywały z miejsca na miejsce. Australijczycy nazywają je latającymi lisami. Narzekają na nie, że zżerają im na plantacjach owoce mango oraz przenoszą choroby zakaźne. Ale mimo to jakoś żyją z nimi w samym centrum miasta. Fascynujące zjawisko, gapiliśmy się na nie długi czas, zanim ruszyliśmy dalej.

Po południu zajechaliśmy w fajne miejsce z darmowym kempingiem nad samym brzegiem oceanu – Balgal Beach. Na plaży byliśmy praktycznie sami, woda była ciepła jak na Phuket, więc wiele się nie zastanawiając wskoczyliśmy na fale. Dla Patryka to była pierwsza prawdziwa kąpiel w morzu i od razu było widać, że mu się spodobało. Fala nie raz zalała mu buzię, ale oblizywał się tylko wtedy ze smakiem! Ania była tak zachwycona, że jakimś cudownym sposobem nagle zapomniała o swoich bąblach po komarach i o tym, że pieką przy kontakcie ze słoną wodą. Bujaliśmy się więc wszyscy na falach, aż z wody wygoniło nas wreszcie zachodzące słońce…

Dzień 18 – 07.01.2016 – Jeszcze jeden wodospad

2016_australia_relacja_z_podrozy_18

Chyba dostalibyśmy oczopląsu, gdybyśmy chcieli zobaczyć wszystkie wodospady w okolicy. Po wczorajszym dniu postanowiliśmy zobaczyć jeszcze tylko jeden, jedyny, ostatni, a pozostałe już sobie odpuścić. Wybór padł na wodospad z kategorii „naj”, czyli najszerszy w całej Australii. Rozochoceni wczorajszym pławieniem się w chłodnej wodzie wskoczyliśmy w stroje kąpielowe i ruszyliśmy na spotkanie z najszerszym. Krótki szlaczek, paręset metrów i miny nam zrzedły. Co jest, tylko punkt widokowy??? A gdzie się schodzi do wodospadu? Po co my te ręczniki targaliśmy? Wodospad mimo, że niebrzydki, okrzyknięty został „naj”-głupszym w okolicy.

Miał być ostatni, to był. Żadnych bonusów nie będzie, jedziemy z powrotem nad morze. Dwie godzinki jazdy i docieramy do parku narodowego Djiru i szlaku Licuala, gdzie chcemy zobaczyć jeszcze trochę lasu palmowego. Po drodze porwaliśmy pieczonego kurczaka, więc rozsiadamy się  na lancz na początku ścieżki. Jesteśmy w samym środku lasu, oprócz nas żywej duszy. Chyba jeszcze nie pisaliśmy Wam o jednej rzeczy. Mimo, że w Australii jest środek lata, wakacje szkolne i ogólnie można by powiedzieć – sezon, to jednak nigdzie nie ma tłumów. Zaczęliśmy się już nawet zastanawiać, czy Australia wszędzie będzie taka wyludniona, czy może tylko w tropiki ludzie boją się teraz przyjeżdżać, bo aktualnie panuje tak zwana pora deszczowa. Nam to odpowiada, ale zobaczymy, jak będzie na południu.

Wieczorem mamy okazję przekonać się, jak wygląda australijska gościnność. Siedzimy sobie na kocyku przy naszym kamperku, kiedy podjeżdża do nas pickup, wyskakuje z niego gość i woła, że ma dla nas ananasy. Facet mówi, że mu się nie sprzedały i nie chce ich wieźć z powrotem do domu. I rozładowuje skrzyneczkę pod nasze nogi. Od razu zjadamy dwa, pyyycha. Wygląda na to, że przez najbliższe parę dni czeka nas dieta ananasowa :)

Dzień 17 – 06.01.2016 – W krainie wodospadów

2016_australia_relacja_z_podrozy_17

Zwijamy się z naszej przyjemnej miejscóweczki nad jeziorem i ruszamy dalej. Nie odjeżdżamy zbyt daleko, gdy docieramy do drogowskazu na jakieś wyjątkowe drzewo figowe. Widzieliśmy je już wcześniej na mapie, ale nie myśleliśmy zatrzymywać się dla jakiegoś drzewa. No ale skoro już tu jesteśmy… I dobrze, że się jednak zatrzymaliśmy, bo drzewo okazało się być naprawdę nie byle jakie!

Później jedziemy już prosto do krainy wodospadów. Tak, do krainy, bo tu wodospad można znaleźć za każdym rogiem. Wodospady są piękne, otoczone zielenią, od razu kojarzą nam się z Bali. Idealnie prostokątny Millaa Millaa mimo zimnej wody zachęca nas do długiej kąpieli. Ale to Ellinjaa skrada serce Ani mnóstwem kamieni, po których można przechodzić z brzegu na brzeg.

Nocleg znajdujemy na przyjemnym trawiastym kempingu Archer Creek. Niesamowite, że takie miejsca dostępne są zupełnie za darmo i prawie nikt z nich nie korzysta! Łąka ma rozmiar boiska piłkarskiego, a oprócz nas nocują dzisiaj tylko dwa auta… Zbieramy nad strumykiem drewno na ognisko, choć cały czas mamy wrażenie, że za którymś razem zamiast patyk chwycimy jakiegoś węża, albo krokodyla za ogon :) Chwilę później pali się już nasze pierwsze australijskie ognisko. Dziś na kolację pieczone kiełbaski!

Dzień 16 – 05.01.2016 – Dzień nad jeziorem

2016_australia_relacja_z_podrozy_16

Cały dzień spędzamy nad jeziorem, które daje nam wielką radość, bo możemy wreszcie popływać. A w przerwie ucinamy sobie drzemkę w cieniu drzewa :)

Dzień 15 – 04.01.2016 – Nie taki znowu wielki wodospad

2016_australia_relacja_z_podrozy_15

Z samego rana idziemy zobaczyć atrakcję numer 1 okolicy, czyli wodospad Barron Falls. Kilkaset metrów chodniczkiem i jesteśmy na miejscu. Ale co jest? Podobno jest pora deszczowa, a tu ktoś nam wodospad zakręcił. Powyżej jest tama więc może ktoś przy niej majstrował i skierował wodę w złą stronę, na przykład na miasto. W każdym razie miały być wielkie bałwany wody, a nie jakieś tam parę strumyczków spływających po skałach. Ale zawiedzeni nie jesteśmy, nie pierwszy wodospad to i nie ostatni.

Zjeżdżamy do Cairns załatwić parę sprawunków, a po południu kierujemy się w stronę jeziora Tinaroo. Ciekawa sprawa, że wystarczy wjechać kilkadziesiąt kilometrów w głąb lądu, a świat zmienia się nie do poznania. Znikają palmy i tropikalna zieleń, a zamiast nich pojawia się normalny lasek, plantacje kawy i traktory orające pola. Od razu czuć też bardziej suche powietrze. Dzień kończymy nad jeziorem, które po tropikalnych lasach wygląda tak swojsko, że w ogóle nie czujemy się, jakbyśmy byli w Australii.

Dzień 14 – 03.01.2016 – Wszystko się do nas lepi

Jeśli przez pierwsze kilka dni w okolicach Cairns było jakieś 23 stopnie i od czasu do czasu padał orzeźwiający deszcz, to od wczoraj słońce rozgoniło chmury i zaczął się ukrop. Średnio 30-33 stopnie i wilgotność przekraczająca wszelkie normy oznacza jedno – pot leje się strumieniami. W sumie można się do tego przyzwyczaić, ale i tak zobaczyliśmy już wystarczająco dużo zieleni i postanawiamy wracać w stronę Cairns. Od tej pory będziemy już cały czas jechać coraz bardziej na południe – a to z dnia na dzień oznaczać będzie coraz mniej tropików.

Dzisiaj podjeżdżamy do małej mieścinki Kuranda, w centrum przy stacji benzynowej odnajdujemy pralnię, z której oczywiście korzystamy, bo mamy brudy jeszcze z Melbourne. Pranie przeczekujemy na placu zabaw, a później wyjeżdżamy poza miasteczko i lokujemy się na nocleg przy leśnej tawernie. Siadamy sobie przy stoliczku, zamawiamy po kufelku lokalnego piwka – pierwsze od dwóch tygodni – pyyyycha!!! A właściciele pozwalają nam zaparkować nasz domek na kółkach na dużym parkingu pod palmami i możemy nawet skorzystać z basenu!

Dzień 13 – 02.01.2016 – Daintree

2016_australia_relacja_z_podrozy_13

Noc spędziliśmy nad rzeką Daintree. Wieczorem tuż po zachodzie słońca przelatywały nam nad głowami dziesiątki jeśli nie setki nietoperzy wampirów o rozmiarach co najmniej małych psów. Nadlatywały nad rzekę od strony gór, widocznie na nocne żerowanie. Rzeka tętni życiem i pewnie dla każdego znajdzie się coś dobrego, tylko trzeba uważać na krokodyle…

Rano przeprawiamy się na drugą stronę rzeki i wjeżdżamy do parku narodowego Daintree. Dziś las deszczowy już wcale nie jest taki deszczowy i w promieniach słońca zieleń wydaje się jeszcze bardziej soczysta. Idziemy na jeden krótki szlak, a później uśmiecha się do nas plaża, na której spędzamy już całą resztę dnia.

Późnym popołudniem wracamy do naszej miejscówki nad rzeką. Po upalnym dniu spada z nieba ściana deszczu, który momentalnie schładza powietrze o kilka stopni. Chwilę później zachodzi słońce i niebo znowu zapełnia się nietoperzami :)

Dzień 12 – 01.01.2016 – Las deszczowy

2016_australia_relacja_z_podrozy_12

Północną, tropikalną część Australii porasta las deszczowy. Skąd taka nazwa? Przekonaliśmy się dziś w ciągu pierwszych kilku minut. Wybraliśmy się na krótki, parokilometrowy szlak w Mossman Gorge. Pogoda była obiecująca, trochę słońca, trochę chmurek, więc i na naszą wielką wyprawę wyposażyliśmy się adekwatnie. Butelka wody, kremik na buźkę, japoneczki. Ale kiedy tylko weszliśmy w las, nie wiadomo skąd nagle zeszła na nas ściana deszczu. A raczej nie na nas, tylko na drzewa nad nami, bo do ziemi doleciało z tego może 10 procent. Prysznic skończył się jeszcze szybciej niż się pojawił, a my wyruszyliśmy na szlak przez las. I mimo, że deszcz przestał już dawno padać, to nam na głowy kapało przez kolejną godzinę. Bo w lesie deszczowym deszcz pada z drzew, nie z chmur :)

Dzień 11 – 31.12.2015 – Fajerwerki

2016_australia_relacja_z_podrozy_11

Dzisiaj Sylwester! I mimo, że nie planowaliśmy na dzisiaj nic specjalnego (nam wystarczy sam fakt, że jesteśmy na drugim końcu świata hehe) to jednak Ania dobrze juz wie, że Nowy Rok wita się fajerwerkami. Chętnie wybralibyśmy się na pokaz, ale tak się składa, że mamy też ze sobą Patryka, który na pewno wolałby wtedy smacznie spać. Do samego końca nie wiedzieliśmy, co z tym fantem zrobić, ale ponieważ jechaliśmy w stronę małej mieścinki o pięknej nazwie Port Douglas, postanowiliśmy szybko zapytać wujka Gugla, co tam na Sylwestra planują. I co? I są fajerwerki! O północy dla dorosłych i wcześniej, o 20:30 dla dzieci :))) Zgadnijcie, o której godzinie powitaliśmy Nowy Rok :) Podobnie zresztą zrobiło wielu miejscowych pojawiając się w wyznaczonym miejscu o wyznaczonej porze. Co poniektórzy oglądali pokaz nie wysiadając nawet ze swoich pickupów :)

Dzień 10 – 30.12.2015 – Teleportacja w tropiki

2016_australia_relacja_z_podrozy_10

Z samego rana lecimy na drugi koniec Australii. Lot trwa tylko trzy godzinki więc mija jak z bicza trzasł. A w tym krótkim czasie Australia zmienia się nie do poznania. Lądujemy w zaniesionym chmurami Cairns, deszcz siąpi i wcale nie jest ciepły jak by się można było spodziewać po tropikach. Ale największa zmiana to kolory. Melbourne otaczały żółte, spalone słońcem i wiatrem tereny. W Cairns gdzie nie popatrzeć zieleń aż kipi, a bujne liście palm zwisają niemalże do ziemi. Nawet przydomowe trawniki wyglądają jakby rosły na sterydach, a właściciele już dawno zrezygnowali z ich koszenia.

Jedziemy prosto po nasz domek na kółkach. W porównaniu do naszego campervana z Nowej Zelandii ten jest naprawdę niesamowity! Jest w nim mnóstwo miejsca, ma łazienkę z prysznicem, dużą kuchenkę gazową i ogromną lodówkę! To naprawdę jest domek na kółkach! Jedziemy najpierw do sklepu zrobić duże zakupy, a potem wyjeżdżamy za miasto. Zatrzymujemy się na żwirowym parkingu tuż nad brzegiem oceanu. Po jednej stronie woda, po drugiej stronie busz i góry z lasem deszczowym. Niebo się przejaśniło więc idziemy na plażę, a później wyjmujemy krzesełka kempingowe, robimy kolację i siedzimy sobie na zewnątrz aż zapadnie zmrok. To był długi dzień. Kładziemy się spać, a do snu z jednej strony gra nam niezliczona ilość cykad, a z drugiej strony słychać rytmiczny szum oceanu…

Dzień 9 – 29.12.2015 – Ostatni dzień w Melbourne

2016_australia_relacja_z_podrozy_09

„Mamusiu, chcę mieszkać w Australii! Chcę tu mieszkać i tańczyć w zespole góralskim!!!” – powiedziała Ania po obejrzeniu występów dziecięcego folkloru na PolArcie.  Nie mogliśmy dziś nie pójść na festiwal, ponieważ dziś właśnie był dzień poświęcony dzieciom. A że Ania uwielbia wszelkie teatry, śpiewy i tańce, to wybór był oczywisty! Była więc nauka tańca, robienie wianków i na koniec gwóźdź programu – przedstawienie o Smoku Wawelskim!

Po dwóch lub trzech godzinach polskiego folkloru ruszyliśmy przed siebie w poszukiwaniu obiadu i przez przypadek natknęliśmy się na tłumnie odwiedzaną uliczkę z lokalnym Street artem – a raczej kolorowym graffiti. Następnie hinduski obiadek, który znów wywołał uśmiech na Ani twarzy, bo placek i sosik z soczewicy, to jedzenie które jej się po nocach śni! A po obiedzie hotel i pakowanie. Dzisiejsza noc będzie krótsza, bo nad ranem lecimy do Cairns!

Dzień 8 – 28.12.2015 – Leniuchowania ciąg dalszy

2016_australia_relacja_z_podrozy_08

Jak to na wakacjach bywa dzień rozpoczynamy od kawy, książek, zabawy, drugiej kawy, rysowania, kąpieli … i naraz okazuje się że już druga po południu i czas ruszać na spacer. Ania prosi o plażę, a my zgadzamy się na to chyba tylko dlatego, że tak ładnie prosi. Choć szczerze powiedziawszy po wczorajszej przygodzie z australijskim słońcem ten jeden dzień chętnie schronilibyśmy się w cieniu. Ruszamy jednak, grubo wysmarowani kremem z filtrem.

Na plaży chrzest bojowy przechodzi nasz nowy namiocik plażowy. Zakochujemy się w nim wszyscy, już w pierwszej chwili gdy chronimy się całą czwórką nie tylko przed słońcem, ale i przed porywistym wiatrem. Dziś wieje tak mocno, że poza namiotem jest po prostu zimno! Bardzo zmienna pogoda w tym Melbourne, ale podobno jutro ma być znowu cieplej!

Dzień 7 – 27.12.2015 – Polski akcent w Australii i zieleń w wielkim mieście

2016_australia_relacja_z_podrozy_07

No to dziś nas słońce przypaliło! A gdy przed południem wychodziliśmy z hotelu, to zaraz do niego wróciliśmy po skarpetki, buty i długie rękawy, tak było zimno! Chmury wisiały nisko i dzień zapowiadał się zupełnie inaczej, niż wszystkie do tej pory.

Nie uszliśmy daleko, gdy na Placu Federacji naszą uwagę przykuły polskie flagi. I tym sposobem przepadliśmy na dłuższą chwilę, gdyż okazało się, że akurat odbywają się tutaj polskie dni organizowane przez australijską Polonię. Były stragany z polskimi kiełbaskami, biało-czerwonymi pamiątkami, wokół pełno ludzi w ludowych strojach i przede wszystkim – duża scena, a na niej tańczący Krakowiacy! Chętnie cieszyliśmy oczy taką ilością polskiego folkloru, w szczególności że sami nie byliśmy w Polsce już ponad rok i taka gratka nie trafia się nam ostatnio zbyt często.

W międzyczasie słońce rozgoniło chmury, a my pospacerowaliśmy w stronę ogrodu botanicznego, po drodze zwijając pierwszego skarbika w tym sezonie. Zabawa była przednia, bo GPS doprowadził nas do małego wodospadziku, co prawda stworzonego ludzką ręką, ale i tak miejsce było bardzo klimatyczne. Resztę dnia spędziliśmy w rozległym ogrodzie botanicznym i to właśnie tu słońce nie miało nad nami litości. Jutro na pewno nie zapomnimy się posmarować!

Dzień 6 – 26.12.2015 – Boxing Day

Jet laga już nie mamy, ale za to każdej nocy śpimy po 12 godzin. Taki symptom ma chyba nawet swoją nazwę – wakacje! Dzisiaj wielki dzień w Melbourne, o którym słyszeliśmy już od kilku osób. Boxing day! Co oznacza – wielkie wyprzedaże! Możecie sobie tylko wyobrazić, co dzieje się w sklepach, ale zapewniamy Was, że nazwa tego święta jest jak najbardziej odpowiednia. My też daliśmy się wciągnąć w wir zakupowy i trzeba przyznać, że niektórych cen nie powstydziłoby się nawet USA, ale prawdę mówiąc spodziewaliśmy się znacznie większych promocji. Wiele rzeczy było w normalnych cenach, a i tak były rozszarpywane przez ludzi, chyba z rozpędu…

My oprócz paru ciuchów wyboksowaliśmy także… namiot plażowy! Pomyśleliśmy o takim wynalazku już przed wyjazdem i na ebayu zakupiliśmy tani, ale dobrze zapowiadający się namiocik rzekomo made in germany. Niestety już w pierwszy dzień przegrał walkę z australijskim wiatrem 3:0, czyli złamał się w trzech miejscach… Jednak sama idea namiotu plażowego bardzo się nam spodobała. Wcześniej nigdy czegoś takiego nie potrzebowaliśmy, ale teraz plażujemy już z dwoma dzieciakami, z czego ten młodszy ma trochę ponad 4 miesiące. Ochrona przed słońcem i wiatrem jest więc nam potrzebna jak nigdy wcześniej, w szczególności, że jednego i drugiego jest tu ponad miarę.

Dzień 5 – 25.12.2015 – Boże Narodzenie w Melbourne

2016_australia_relacja_z_podrozy_05

Poranek znów przeciąga nam się aż do południa.  Gdy wytykamy nosy na ulicę, atakuje nas upał. I spokój, jakiego wczoraj w tym zakątku centrum nie było. Większość sklepów i restauracji jest zamknięta, koło nas przemyka para w mikołajowych czapeczkach… Tak, tylko te czapeczki i zamknięte sklepy sugerują, że nadeszło Boże Narodzenie. Poza tym atmosfery brak. Dwie przecznice dalej już nie jest tak spokojnie. Niemal każdy lokal jest otwarty, tłumy przewijają się między nimi, a pod ścianami wysiaduje niezliczona liczba meneli. Przemykamy chyłkiem do Chinatown – takie właśnie smaki wybraliśmy sobie na bożonarodzeniowy obiad. Z pełnymi brzuchami ruszamy znów nad morze. Jest upalnie, jakieś 36 stopni, a w tramwaju klimatyzacji brak. Wysiadamy więc ciut wcześniej, niż planowaliśmy i spacerkiem udajemy się nad morze. Tam ku naszemu zdziwieniu nie zastajemy dzikich tłumów, a szczerze mówiąc spodziewaliśmy się polskiej Łeby. Wszystko wskazuje na to, że lokalesi wolą spędzać wolny dzień gdzieś poza miastem, a nie na miejskiej plaży, która nawiasem mówiąc jakoś bardzo nie zachwyca. Po paru godzinach plażowania i pływania decydujemy się na powrót do hotelu. Tramwaj zapchany jest po brzegi, niemiły typ burczy na widok wózka, ludzie przepychają się nad głowami naszych dzieci … w rezultacie wysiadamy 4 przystanki wcześniej, bo ciężko nam wytrzymać w tej puszcze. Dzięki temu fundujemy sobie miły spacer i jeszcze z okazji świąt od jakiejś organizacji charytatywnej dostajemy ogromne paczki żelków. Ciekawe swoją drogą, że pieniądze australijskich organizacji dobroczynnych idą na tony żelków, a nie na coś bardziej pożytecznego…

Dzień 4 – 24.12.2015 – Wigilia na plaży

2016_australia_relacja_z_podrozy_04

Jet lag prawie pokonany! Wstajemy przed południem, czyli na nasz europejski czas w momencie gdy dopiero powinniśmy się przewracać na drugi bok. Naprawdę nie jest źle. Jak na wakacje przystało, zbieramy się do życia tak długo, że na miasto ruszamy w porze obiadu. Krążymy po okolicy ze dwie godziny szukając w międzyczasie karty do telefonu od jedynego słusznego operatora i dowiadując się jak działają bilety na tramwaje w Melbourne. Jest ciepło, ciepluteńko! Ulegamy więc namowom Ani i jedziemy tramwajem na plażę. Na obiad, a właściwie wigilijną kolację porywamy oczywiście rybkę w tradycyjnej lokalnej formie czyli fish&chips, stylowo zawinięte w papier :) Świętujemy więc bezpośrednio na plaży zbierając w międzyczasie muszle i wskakując co rusz do oceanu. Woda jest całkiem przyjemna – nie tak ciepła jak na Phuket, ale też nie zimna. Z plaży zwijamy się przed godziną 20-tą – to jest kolejna zaleta ucieczki od zimy – w Australii dzień jest duuuużo dłuższy!

Dzień 3 – 23.12.2015 – Następny przystanek – Australia!!!

Przy odprawie, z okazji opóźnionego lotu dostajemy vouchery na jedzenie na kwotę 1800 batów. Co prawda wcale nie koczowaliśmy na lotnisku, tylko leżeliśmy sobie wygodnie w łóżeczkach w hotelu 5 minut od lotniska, ale i tak nam się należy. 1800 to kwota nie do przejedzenia, więc na pokład samolotu wchodzimy z pełną siatą orzeszków, batoników, mentosów i innych łakoci… Starczy nam na miesiąc, albo i dłużej.

Tym razem samolot wypełniony jest po brzegi australijskimi rodzinami wracającymi z plażowania i po raz pierwszy spotykamy się z mnóstwem dzieci krzyczących w samolocie. Nas to wcale nie drażni i tylko cieszymy się, że nasze latorośle nie mają zamiaru do nich dołączyć ;) Ania i Patryk spisują się na medal – przesypiają całe 8 godzin lotu, chyba dlatego, że z czasem trafiliśmy dokładnie w polską noc. Minie kilka dni, zanim przestawimy się na lokalny zegarek.

W Melbourne lądujemy o godzinie 16. Jedziemy do hotelu, na piękne oczy dostajemy większy pokój, idziemy na rekonesans po okolicy, robimy zakupy, kolację, kąpiemy się i nagle okazuje się, że jest już północ. Czas spać.

Dzień 2 – 22.12.2015 – Dłuuugi dzień na Phuket

2016_australia_relacja_z_podrozy_02

Na Phuket lądujemy tuż przed 9 rano. W jednej chwili robi się wakacyjnie! Z nieba spada na nas żar, a dookoła nas kłębią się Tajowie próbujący wcisnąć nam hotel, taksówkę i jeszcze pakiet wycieczek. Od razu czujemy się tu jak u siebie! Starym zwyczajem pakujemy dobytek na plecy i idziemy do najbliższego hotelu. Kolejny lot mamy dopiero wieczorem, więc cały dzień chcielibyśmy poświęcić na wypoczynek. Pani w hotelu nie może wyjść z podziwu, że przyszliśmy do niej tak po prostu z ulicy, bez żadnej rezerwacji. Widocznie na Phuket to bardzo nietypowe zachowanie :) Pakujemy się do łóżka, bo na polski czas ciągle jest środek nocy, a Ania wyrzuca na podłogę lego i zaczyna się bawić. Nie możemy się nadziwić, że wystarczyły jej niecałe 4 godziny snu, by naładować bateryjki!

W międzyczasie dostajemy sms – nasz kolejny lot do Melbourne jest opóźniony o 6 godzin!!! Od razu dzwonimy ze skype’a do linii lotniczych, żeby to potwierdzić i rzeczywiście, następny lot zamiast o 21 mamy dopiero o 3 rano!!! Wiadomość tę przyjmujemy z wielkim entuzjazmem! To oznacza, że zamiast 12 godzin przerwy, będziemy mieli aż 18! A że lot w środku nocy? Żaden problem – my ciągle działamy na europejskim czasie i dla nas to będzie dopiero 21 ;)

Bez pośpiechu wybieramy się na najbliższą plażę Nai Yang, na której widok Ania od razu dostaje kociokwiku, a nam trochę robi się żal, że nie spędzimy tutaj paru dni. Woda w morzu jest ciepła jak zupa, więc nawet Patrykowi udaje się zamoczyć nóżki. A tuż przy plaży rozstawiają się sprzedawcy z jedzonkiem, robi się jeszcze bardziej wakacyjnie! :) Po kąpieli w morzu i bujaniu na hamakach przychodzi czas na tajskie jedzenie, na które czekaliśmy prawie dwa lata. Pochłaniamy wielkie michy przepysznej Tom Yum, tradycyjne pad taje, a na deser porywamy jeszcze roti z bananami. I tylko ceny wbijają nas w osłupienie, bo wszystko jest dwa razy droższe niż pamiętamy… Najwidoczniej to kolejna rzecz, którą Phuket odróżnia się od całej reszty Tajlandii.

Po kolacji wracamy do hotelu i idziemy spać. Dzieciaki padły już w taksówce, więc przenosimy je tylko do łóżka, spod Ani wymiatamy piasek, dopinamy plecaki i próbujemy się przespać. O 1 w nocy musimy być na lotnisku.

Dzień 1 – 21.12.2015 – Lecimy!

2016_australia_relacja_z_podrozy_01

Wakacje czas zacząć! Wsiadamy we Frankfurcie do samolotu lecącego prosto na… Phuket!!! Samolot wypełniony jest wcale niemłodymi niemieckimi wakacjonuszami i jeszcze przed startem następuje wielkie przetasowanie. Jeden z panów chce móc wyprostować lewą nogę, a obecnie może tylko prawą; inny zapłacił za lepsze miejsce, a go nie dostał; a nam stewardessa radzi szybko zająć sobie dodatkowy rząd siedzeń, żebyśmy mieli z dziećmi większy komfort. Rozglądamy się za dodatkowymi miejscami, a tu nagle facet zajmujący dwa siedzenia pod oknem tuż obok nas wstaje i z uśmiechem je nam oddaje twierdząc, że i tak nie były jego… Wolna Amerykanka na całego. Lecimy więc rozłożeni na środkowych i bocznych miejscach i już nic nam do szczęścia nie potrzeba. Prawie 12 godzin spędzonych w samolocie to dla naszych dzieci bułka z masłem ;) Ania oswojona z lataniem prosi tylko o gumę do żucia na start i lądowanie, a następnie dwie trzecie lotu spędza na rysowaniu, malowankach i oglądaniu w kółko dwóch bajek (bo cała reszta jest płatna…). Ostatnie godziny przesypia. Patryk za to zachowuje się dokładnie tak jak w domu – na zmianę: je, bawi się i śpi. Z tą różnicą, że dziś w czasie zabawy rozsyła uśmiechy pasażerom naokoło. Wszyscy mu je oczywiście odwzajemniają, bo w samolocie panuje iście wesoły, świąteczno-wakacyjny nastrój!

22 Comments

  1. hej, cieszę się że dobrze Wam idzie, tymczasem trzy szybkie pytania,
    1. do jakiego operatora szukaliście karty SIM? rozumiem, że to potrzebne do netu :)
    2. macie już kampera?
    3. będzie więcej zdjęć? :):):)

    pozdrawiam,
    trzymamy wszystkie 8 kciuków za Was życzymy zero chmurek na niebie

    1. Kupiliśmy od Telstry, nie dość że mają najlepszy zasięg, to jeszcze dają teraz dodatkowe 5GB przy zakupie karty prepaid za 30$. Pewnie przyda się Wam jeszcze informacja, czego używaliśmy w NZ ;) Wtedy to było Telecom New Zealand, teraz nazywa się Spark. Płaciliśmy 5$ za SIM + 29$ za pakiet 3GB. I w Nowej Zelandii i w Australii działa bez problemu dzielenie Internetu – my zawsze wkładamy kartę do telefonu i uruchamiamy access point, żeby móc korzystać z laptopa.

      Kampera odbieramy jutro w Cairns, a póki co aklimatyzujemy się w Melbourne :) Zdjęć wrzucimy więcej w normalnych wpisach – na tej stronie tylko krótkie relacje z każdego dnia ;)

      Pozdrawiamy!!!

  2. Nie spodziewałam się, że w Australii jest tak zielono! Wspaniałe zdjęcia i przygody :) Mam rodzinę w Melbourne i oni właśnie odradzali mi przyjazd do ich kraju w grudniu, bo mówili że zdecydowanie za gorąco.

    1. Taka jest właśnie północna Australia – las deszczowy i tropiki pełną gębą. Palmy, bujna zieleń, wodospady i krokodyle ;))) Grudzień to może nie jest najlepszy miesiąc na północ kraju ze względu na porę deszczową i gorąco, ale w Melbourne naszym zdaniem pogoda jest w sam raz :)

  3. Ryszard Dabek

    Fajna rodzinka, ładna wyprawa. Odzywaja we mnie wspomnienia kiedy w 2011 roku petalem sie tez kamperem dookola ,wzdluz i w poprzek Ausi ,zagladajac tak jak Wy w rozne nie opisywane miejsca. W najblizsze Wam miejsca polecam poblize Alpine NP.
    Mnie podobala sie droga C543 z Old Talangata do Omeo.Wprawdzie bedzie w pewnym miejscu napisane „ROAD NOT SUITABLE FOR CARAVANS BETWEN MITTA MITTA AND OMEO” ale przejazd jest bez problemu. Kilka fajnych miejsc bezplatnych kempingowych. Pozniej GREAT ALPINE ROAD.Ja roznymi bocznymi dojechalem na polwysep do SORENTO i z tamtad promem 20aus$ (kursuje co 45 min 2011r) do QUEENS CLIFF i z tamtad na Great Ocean Rd.
    W Lorne jest odbicie na ERSKINE FALLS RD gdzie na jednym z parkingow buszuje duzo nachalnych bialych papug (atrakcja dla dzieci). Nastepnie warto zajrzec do Grampians National Park.(Fajne szlaki turystyczne). Po drodze jest darmowy kamping na sozku wulkanicznym . Wjazd na skrzyzowaniu Penshurst-Warrnambool Rd i Mt Rouse Tourist Rd [ GPS -37.8848849,142.298618 ]. Jeszcze polecam w drodze do ALICE SPRINGS w poblizu PORT AUGUSTA zwiedzic FLINDERS NATIONAL PARK. a wszczegolnosci BRACHIMA GEORGE RD na ktora wjazd jest z FLINDERS RANGE WAY [GPS -31.3157537,138.6862705 ].
    Droga bita ale przejezdna Typowe pustynne klimaty z dzikimi strusiami. Jak bedziecie to pozdrowcie tego jednego co ukradl mi z talerza swiezo przyrządzona poledwice.Trzeba tam wybierajac sie sprawdzic czy zapowiadaja sie jakies duze opady bo sa to tereny zalewowe zreszta jak ALICE SPRINS.
    Powodzenia ,zdrowia i radosci ze zwiedzania.

    1. Wielkie dzięki za cenne wskazówki! Jesteśmy teraz na początku Great Ocean Road – z Kościuszki przejechaliśmy przez Old Talangata, ale chcąc ominąć Melbourne zatoczyliśmy łuk i objechaliśmy je od północnej strony docierając prosto do Geelong. Teraz planujemy dalszą trasę i jak się uda, to jutro pojedziemy do Erskine Falls i poszukamy papug :) Do Grampians na pewno zajrzymy, dzięki za namiary na kemping na wulkanie! Flinders stało pod znakiem zapytania, ale jeśli polecasz, to na pewno spróbujemy się tam wybrać. Zachęciłeś nas tymi strusiami :) A jeśli chodzi o Alice Springs, to mamy nadzieję, że temperatury będą poniżej 40 stopni, bo inaczej długo tam nie wytrzymamy ;) Jeszcze raz dzięki za rady!

  4. Ryszard Dabek

    Po ostatniej przypadkowej wizycie na waszym blogu tak mnie zainteresowal ze przeczytalem go od deski do deski i musze Wam pogratulowac wspanialego talentu przekazywania wewnetrznej radosci z poznawania roznych zakatkow naszej ziemi. Na dodatek relacja jest udokumentowania wspanialymi fotkami. Ania ma szczegolne gratulacje za to jak dzielnie Wam wtoruje. Szczegolny podziw wzbudzila przy przejsciu Grand Kanion. Wiem jaki to jest wysilek.
    Czytajac zauwazylem z Waszch wypowiedzi ze mamy wiele zbieznych upodoban. Tez mam slabosc w pierwszej kolejnosci do lodowcow ,pustyn oraz gor aby spedzac czas najblizej natury i maksymalne zagladanie w malo uczeszczane zakatki Hotele motele sa dla mnie koniecznoscia . To na waszym blogu dowiedzialem sie o dwoch nieznanych mi pieknych szczelinowych kanionach , Ja zwiedzilem tylko Antylopa oraz Narows Kanion choc 4 krotnie zwiedzalem USA . Poniewaz lubicie lodowce to polecam w przyszlosci najpiekniejszy z wszystkich znanych mi Solomon Glacier nalezacy do Alaski [GPS -23.7133782,133.7379039 ] Jak przykro patrzec porownujac Wasze zdjecia lodowca NZ i moje zrobione 4 lata wczesniej jaka jest kolosalna roznica ich dlugosci.
    Wracajac do Waszej wyprawy to dobre darmowe spanko 10 km na zachod od Alice Spring przy Visitors Center Simpson Gap [GPS -23.7133782,133.7379039] Bylo tam chlodniej o jakies 5 st niz w miescie . Byly lazienki rozno i sciezka edukacyjna o pustynnej roslinosci. Sam Gap choc maly to okolica przyjemna. Ciekawym jakie macie temperatury bo jak my bylismy w terminie 10-15 marca to bylo 48st (termometr rteciowy w apteczce rozerwalo) Wszystko zalezy od ktorej strony przemieszczaja masy powietrza. Gdy chwycilem flaka to trudno bylo wymienic bo asfalt parzyl.
    Trzymam kciuki za Was bo jestescie BEST !!!

    1. Dzięki za kolejny namiar na nocleg, jeden się już sprawdził! Tej nocy spaliśmy na wulkanie, bardzo spokojne i jakby zapomniane miejsce. Zero ludzi, a w stawie na dnie krateru buszują kangury. Po Grampianach chcemy jechać na outback, właśnie sprawdziłem pogodę i w Alice Springs jest teraz 41-42, ale w przyszłym tygodniu ma spaść do 36-37, więc może się nie ugotujemy :)
      Jeśli chodzi o lodowce to niestety topnieją w oczach. Aż trudno w to uwierzyć, że mogą się tak szybko cofać, po niektórych nie ma już nawet śladu! Myślimy już, gdzie jechać następnym razem i z jednej strony ciągnie nas Utah, ale z drugiej strony może to już ostatnia szansa, żeby zobaczyć lodowce w obecnej postaci? Zobaczymy, co wymyślimy. Pozdrawiam z Mount Rouse!

  5. Kat.

    Wybieram się do Australii pod koniec listopada. Planuje SYD a póżniej podróż samochodem przez Blue Mountains, Carins i w dół do Melbourne, z MEL samolot do Brisbane na gold coast i Moreton. Co polecacie? Jaki samochód? z Jakiej wypożyczalni? i co warto zobaczyć? Będę wdzięczna za pomoc :)

    1. Czy ja dobrze zrozumiałem, że z Sydney chcesz jechać przez Cairns do Melbourne??? Przecież to dwa zupełnie inne kierunki :))) Jeśli chodzi o rodzaj samochodu, to wszystko zależy od Twojego budżetu i przede wszystkim od tego, w jakiej ekipie się wybierasz i jak lubisz podróżować. Stawiasz na kempingowanie czy raczej motele/hotele? Będziesz sama, w parze, z dzieckiem, czy z 2+ dziećmi? Wybór samochodów jest bardzo duży, od małych osobówek po 6-osobowe w pełni wyposażone kampery. Jeśli chodzi o polecane przez nas miejscówki, to gdy zamknę oczy i pomyślę o Australi to widzę tak: lasy deszczowe w okolicach Cairns, Outback z Uluru i solnym jeziorem Lake Hart, Górę Kościuszki, Grampians i delfiny w Byron Bay. Duże miasta jak Melbourne czy Gold Coast to trochę strata czasu. No i jest jeszcze słynna Great Ocean Road – według nas nie taka znowu Great… ale… TRZEBA zobaczyć ;)

  6. Kat.

    Wkradła się 'drobna’ pomyłka bo miałam na myśli Canabere. Jedziemy z meżem we dwójkę, chcemy zobaczyć jak najwięcej ale mam ograniczony czas bo na miejscu jesteśmy dokładnie 12 dni. Więc do części chcemy dotrzeć samochodem a resztę samolotem. Bo podróż Sydney-Brisbane-Cairns to chyba mamy za mało czasu? bo odległości są spore.
    Camper na 2 osoby w dobrym stanie to koszt okolo 1 tys dolarów z tego co sprawdzałam.

    1. Aaaaa jeśli Canberra to ok ;) Choć na samo miasto szkoda czasu, szczególnie że macie tylko 12 dni. No chyba, że macie jakichś znajomych do odwiedzenia ;) Szczerze mówiąc, to we dwójkę na taki krótki wypad w żadne kampery bym się nie pakował. Wystarczy zwykła osobówka i nocleg pod namiotem, ewentualnie jakaś kabinka, albo tani pokój. Pomiędzy Sydney a Melbourne polecam Górę Kościuszki, dla nas to był punkt obowiązkowy ;)

  7. Wow fantastyczne wakacje. tyle miesięcy w tak cudownym miejscu- coś wspaniałego :) I te zdjęcia. Nie macie problemu z wyborem tych, które umieścić na blogu ;) hihi ja po tygodniowej wyprawie mam tyle zdjęć, że nie wiem co wybrać hihi a tu 3 miesiące

  8. janusz

    n.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
    wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
    co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *