Przekraczamy granicę parków i jesteśmy w Banff! Planujemy zatrzymać się wcześniej i do samego Banff nie wjeżdżać, ale źle interpretujemy znaki na autostradzie (!!!) i jak już skręciliśmy, tak dojeżdżamy do samego miasta (!!!). Tu nie sposób nie wspomnieć o naszym wielkim zaskoczeniu i zarazem rozczarowaniu, jakie przeżywamy w tym tak wyczekiwanym przez nas parku. Po pierwsze: autostrada! Tak, parki Banff i Jasper połączone są autostradą – krajową jedynką jeśli to ma jakieś znaczenie – dwa, trzy pasy w jedną stronę, dwa, trzy w drugą. Równolegle do nich kolej. Samo miasto bardziej przypomina nasze ciut bardziej wychuchane Zakopane niż którąkolwiek z małych wiosek w amerykańskich parkach. Jednym słowem … OGROMNA cywilizacja, jakiej się zupełnie nie spodziewaliśmy.
Na chybił trafił wybieramy jeden z parkowych kempingów i lokujemy się na nim bez problemu mimo ostrzeżeń, że możemy miejsca w ogóle nie dostać. I tu kolejne zaskoczenie – ognisko wieczorem zapalić można, pod warunkiem, że za nie zapłacimy. 8 dolarów za dzień… Lekka przesada, co? Pocieszający jest fakt, że drzewo na ognisko leży na wielkim stosie i jest „w cenie”. Z tego korzystają co sprytniejsi obywatele USA, zapakowując bagażniki po sam dach przed wyjazdem z kempingu :)
No ale wróćmy do Banff … centrum nie zachwyca. Ulice, uliczki, domy prywatne, hostele, hotele, hoteliska, sklepy, knajpy, eleganckie restauracje, fabryka czekolady, płatne parkingi, sklepy, światła na skrzyżowaniu, pan wpuszczający pieszych na przejście … Poza tym pada, siąpi, jest zimno. Zmęczeni tą pogodą lokalizujemy małą tajską knajpkę i przez następne parę godzin wspominamy Azję. Mimo że dania od oryginalnych sporo smakiem (nie mówiąc już o cenie!) się różnią, to i tak po raz pierwszy od wielu miesięcy rozkoszujemy się smakami, za którymi tęsknimy! Wszyscy w trójkę! Okazuje się, że Ania jest tak samo wielką fanką tajskiej kuchni, że na widok samego białego ryżu uśmiecha się od ucha do ucha. A gdy na stole ląduje reszta dania, to Ania zajada aż się jej uszy trzęsą :) A pani kelnerka nadziwić się nie może, że takiego małego konesera ze sobą przyprowadziliśmy.
Po obżarstwie nie zostaje nam nic innego jak ruszyć na spacer. Wszystkie góry naokoło otulone są chmurami, wychodzić na szczyty nie ma sensu, pozostaje więc poszukać skarbów. I tu Banff spisał się na medal, chowając geocache w różnych miejscach w parku i zachęcając dzieciaki do szukania ich.
Kolejnego dnia powtórka z rozrywki. Najpierw dłuuuga kawa i free wi-fi w kawiarence, później Taj, później skarby, a na sam koniec miejsce, które dało początek wszystkim kanadyjskim parkom narodowym: Cave and Basin – jaskinia z ciepłym źródłem o lekko siarkowym zapachu. Cały kompleks wciąga Anię na dłuższą chwilę i gdy wychodzimy na światło dzienne okazuje się, że chmury podnoszą się i mamy tę jedną jedyną chwilę na widoki! Pakujemy się do samochodu i jedziemy przed siebie podziwiając wyłaniające się szczyty, które do tej pory były szczelnie otulone chmurami.
Po zachodzie słońca wracamy do namiotu. Boliwijskie czapki idą w ruch, miodowa woda ognista także… Jest zimno! Zasypiamy nasłuchując bębniących w tropik kropel deszczu. Pada całą noc … Pada też o poranku … Czas na nas …