Do Muang Sing i w ogóle do północnego Laosu jechaliśmy z nieodpartą chęcią pójścia na trekking. Chcieliśmy pochodzić trochę po górkach i przede wszystkim dotrzeć do górskich wiosek plemiennych, a te wokół Muang Sing uważane są za najbardziej odległe od cywilizacji. Zresztą chyba nie ma się co dziwić, bo już samo miasteczko sprawia wrażenie końca świata, a wioski są jeszcze kawałek dalej.
Mały rekonesans po okolicy zaowocował jedynie odręcznie narysowaną i zupełnie nieczytelną dla nas mapką wiosek totalnie pozbawioną jakichkolwiek szlaków. Zaszliśmy też do dwóch agentów i dowiedzieliśmy się z grubsza gdzie moglibyśmy iść i na jak długo. I od razu stało się też dla nas jasne, że bez przewodnika raczej daleko nie zajdziemy. Wybraliśmy więc ciekawie wyglądający 2-dniowy trekking do wioski Houayla zamieszkanej przez plemię Akha i umówiliśmy się na pojutrze.
Dwa dni później z samego rana stawiliśmy się w agencji. Czekał tam już na nas nasz przewodnik, przemiły chłopak z plemienia Tai Lue, do tego świetnie mówiący po angielsku. Dlatego, kiedy wyruszyliśmy na szlak, mieliśmy okazję trochę z nim pogadać. Ong, bo tak miał na imię nasz przewodnik, jako dziecko został wysłany przez rodziców do klasztoru w Vientiane i tam spędził 10 lat jako mnich, między innymi ucząc się języków. Później wrócił do swojej wioski, założył rodzinę i teraz zarabia na chleb, a może raczej na ryż, organizując trekkingi wszelakiego rodzaju po okolicznych górach.
Szlak zaczynał się jakieś 10 kilometrów za miastem. Najpierw szliśmy przez niżej położone wioski i pola z uprawami trzciny cukrowej i arbuzów. Gdy minęliśmy rosnące na zboczach drzewa kauczukowca, weszliśmy w dżunglę i ścieżka zaczęła zanikać. Pięliśmy się ostro w górę, a nasz przewodnik wyrąbywał drogę maczetą. Szliśmy tak dobre dwie godziny zanim osiągnęliśmy pierwszy szczyt i mogliśmy się zatrzymać na polanie na przerwę obiadową. Ong wyjął z plecaka zawiniątka z liści banana i na lunch zjedliśmy obowiązkowo ryż, tofu, omlet z warzywami i dużo zieleniny. Później ruszyliśmy dalej, już łatwiejszym terenem przez las i po przejściu w sumie 15 kilometrów doszliśmy do wioski Houayla.
W wiosce od razu zostaliśmy otoczeni przez dzieciaki, które najwyraźniej ucieszyły się na nasz widok i z zaciekawieniem przyglądały się Ani. Dorośli wracają z pola dopiero o zmroku, więc chwilę musieliśmy poczekać, zanim przyszedł gospodarz naszej chatki i wpuścił nas do środka. Zostaliśmy ugoszczeni w tradycyjnej chacie z bambusa, z jednym głównym pomieszczeniem, w którym spaliśmy i jedliśmy i z przyległą do niego ciemną kuchnią z paleniskiem. Podczas gdy gospodarz przygotowywał dla nas materace i kołdry, dowiedzieliśmy się, że wioska miewa gości niezbyt często, bo zaledwie raz w miesiącu. A każdy jest mile widziany i ludzie chętnie przyjęliby więcej gości, bo przede wszystkim turyści oznaczają dla nich dodatkowe pieniądze.
Zbliżała się już pora kolacji więc na palenisku pojawił się wielki czajnik na herbatę i ogromny garnek zupy rybnej. Do zupy nasz przewodnik dorzucił kwaśne leśne owoce, które zebraliśmy po drodze. Do tego ryż i pasta z dużej ilości grillowanego chilli.
Po kolacji od razu pojawiła się butelka miejscowego whisky i do chaty zaczęli się schodzić amatorzy kieliszka. Już na samym początku dosiadł się do nas szaman a później przyszedł nas też przywitać sam szef wioski. Po kilku toastach mogliśmy się położyć na materacach i kobiety pokazały nam jak wygląda tradycyjny laotański masaż. Po godzinnym masażu nie pamiętaliśmy już trudów trekkingu.
W międzyczasie faceci dokończyli kolację, opróżnili butelkę i od razu pojawiła się następna. Na szczęście ostatnia, bo chyba nie bylibyśmy w stanie zejść rano z powrotem do miasta. Dziewczyny poszły już spać, a my rozmawialiśmy jeszcze przy jarzeniówce z szefem wioski na męskie tematy, czyli o kosztach uprawy i sprzedaży trzciny cukrowej do odległych o 10 kilometrów Chin, o nowym systemie nawodnienia pól ryżowych od Wietnamczyków i o opiece medycznej, która w wiosce zwyczajnie nie istnieje, bo w animistycznych plemionach Akha w przypadku choroby zamiast do lekarza idzie się do szamana, który składa w ofierze kurę.
Rano pobudka o ósmej, śniadanie i w drogę przez mgłę. Na drogę dostaliśmy herbatę, która dzisiaj smakowała dymem i sadzą. Znowu szliśmy przez las drzew kauczukowych i pola z trzciną cukrową. Po drodze minęliśmy jeszcze dwie wioski, gdzie jak zwykle otoczyły nas dzieciaki i biegły za nami jeszcze daleko za wioskę. W drugi dzień mieliśmy zdecydowanie mniej do przejścia, mimo że wcale nie było łatwiej, ale już po trzech godzinach doszliśmy na skraj drogi, gdzie czekał na nas samochód do miasta.
Trzeba przyznać, że trekking bardzo nam się podobał, bo przede wszystkim nie trafiliśmy na komercyjną szopkę z przebierańcami. Może nie zobaczyliśmy widowiska z tradycyjnymi ubiorami i tańcami, ale za to widzieliśmy normalne wiejskie życie biednych ludzi z górskich wiosek. Spaliśmy jak wszyscy w bambusowej chacie z dziurami w ścianach i podłodze, a nie w murowanym bungalowie z gorącą wodą. No i przy okazji mogliśmy się trochę zmęczyć chodząc po górach, a o to przecież chodziło!
Cóż… brak mi słów, znów. Baaaardzo zazdroszczę!!!