Trekking do plemion Akha

Trekking do plemion Akha

2014_laos_trekking_09

Do Muang Sing i w ogóle do północnego Laosu jechaliśmy z nieodpartą chęcią pójścia na trekking. Chcieliśmy pochodzić trochę po górkach i przede wszystkim dotrzeć do górskich wiosek plemiennych, a te wokół Muang Sing uważane są za najbardziej odległe od cywilizacji. Zresztą chyba nie ma się co dziwić, bo już samo miasteczko sprawia wrażenie końca świata, a wioski są jeszcze kawałek dalej.

Mały rekonesans po okolicy zaowocował jedynie odręcznie narysowaną i zupełnie nieczytelną dla nas mapką wiosek totalnie pozbawioną jakichkolwiek szlaków. Zaszliśmy też do dwóch agentów i dowiedzieliśmy się z grubsza gdzie moglibyśmy iść i na jak długo. I od razu stało się też dla nas jasne, że bez przewodnika raczej daleko nie zajdziemy. Wybraliśmy więc ciekawie wyglądający 2-dniowy trekking do wioski Houayla zamieszkanej przez plemię Akha i umówiliśmy się na pojutrze.

2014_laos_trekking_05

Dwa dni później z samego rana stawiliśmy się w agencji. Czekał tam już na nas nasz przewodnik, przemiły chłopak z plemienia Tai Lue, do tego świetnie mówiący po angielsku. Dlatego, kiedy wyruszyliśmy na szlak, mieliśmy okazję trochę z nim pogadać. Ong, bo tak miał na imię nasz przewodnik, jako dziecko został wysłany przez rodziców do klasztoru w Vientiane i tam spędził 10 lat jako mnich, między innymi ucząc się języków. Później wrócił do swojej wioski, założył rodzinę i teraz zarabia na chleb, a może raczej na ryż, organizując trekkingi wszelakiego rodzaju po okolicznych górach.

Szlak zaczynał się jakieś 10 kilometrów za miastem. Najpierw szliśmy przez niżej położone wioski i pola z uprawami trzciny cukrowej i arbuzów. Gdy minęliśmy rosnące na zboczach drzewa kauczukowca, weszliśmy w dżunglę i ścieżka zaczęła zanikać. Pięliśmy się ostro w górę, a nasz przewodnik wyrąbywał drogę maczetą. Szliśmy tak dobre dwie godziny zanim osiągnęliśmy pierwszy szczyt i mogliśmy się zatrzymać na polanie na przerwę obiadową. Ong wyjął z plecaka zawiniątka z liści banana i na lunch zjedliśmy obowiązkowo ryż, tofu, omlet z warzywami i dużo zieleniny. Później ruszyliśmy dalej, już łatwiejszym terenem przez las i po przejściu w sumie 15 kilometrów doszliśmy do wioski Houayla.

2014_laos_trekking_10

W wiosce od razu zostaliśmy otoczeni przez dzieciaki, które najwyraźniej ucieszyły się na nasz widok i z zaciekawieniem przyglądały się Ani. Dorośli wracają z pola dopiero o zmroku, więc chwilę musieliśmy poczekać, zanim przyszedł gospodarz naszej chatki i wpuścił nas do środka. Zostaliśmy ugoszczeni w tradycyjnej chacie z bambusa, z jednym głównym pomieszczeniem, w którym spaliśmy i jedliśmy i z przyległą do niego ciemną kuchnią z paleniskiem. Podczas gdy gospodarz przygotowywał dla nas materace i kołdry, dowiedzieliśmy się, że wioska miewa gości niezbyt często, bo zaledwie raz w miesiącu. A każdy jest mile widziany i ludzie chętnie przyjęliby więcej gości, bo przede wszystkim turyści oznaczają dla nich dodatkowe pieniądze.

Zbliżała się już pora kolacji więc na palenisku pojawił się wielki czajnik na herbatę i ogromny garnek zupy rybnej. Do zupy nasz przewodnik dorzucił kwaśne leśne owoce, które zebraliśmy po drodze. Do tego ryż i pasta z dużej ilości grillowanego chilli.

2014_laos_trekking_15

Po kolacji od razu pojawiła się butelka miejscowego whisky i do chaty zaczęli się schodzić amatorzy kieliszka. Już na samym początku dosiadł się do nas szaman a później przyszedł nas też przywitać sam szef wioski. Po kilku toastach mogliśmy się położyć na materacach i kobiety pokazały nam jak wygląda tradycyjny laotański masaż. Po godzinnym masażu nie pamiętaliśmy już trudów trekkingu.

W międzyczasie faceci dokończyli kolację, opróżnili butelkę i od razu pojawiła się następna. Na szczęście ostatnia, bo chyba nie bylibyśmy w stanie zejść rano z powrotem do miasta. Dziewczyny poszły już spać, a my rozmawialiśmy jeszcze przy jarzeniówce z szefem wioski na męskie tematy, czyli o kosztach uprawy i sprzedaży trzciny cukrowej do odległych o 10 kilometrów Chin, o nowym systemie nawodnienia pól ryżowych od Wietnamczyków i o opiece medycznej, która w wiosce zwyczajnie nie istnieje, bo w animistycznych plemionach Akha w przypadku choroby zamiast do lekarza idzie się do szamana, który składa w ofierze kurę.

Rano pobudka o ósmej, śniadanie i w drogę przez mgłę. Na drogę dostaliśmy herbatę, która dzisiaj smakowała dymem i sadzą. Znowu szliśmy przez las drzew kauczukowych i pola z trzciną cukrową. Po drodze minęliśmy jeszcze dwie wioski, gdzie jak zwykle otoczyły nas dzieciaki i biegły za nami jeszcze daleko za wioskę. W drugi dzień mieliśmy zdecydowanie mniej do przejścia, mimo że wcale nie było łatwiej, ale już po trzech godzinach doszliśmy na skraj drogi, gdzie czekał na nas samochód do miasta.

2014_laos_trekking_25

Trzeba przyznać, że trekking bardzo nam się podobał, bo przede wszystkim nie trafiliśmy na komercyjną szopkę z przebierańcami. Może nie zobaczyliśmy widowiska z tradycyjnymi ubiorami i tańcami, ale za to widzieliśmy normalne wiejskie życie biednych ludzi z górskich wiosek. Spaliśmy jak wszyscy w bambusowej chacie z dziurami w ścianach i podłodze, a nie w murowanym bungalowie z gorącą wodą. No i przy okazji mogliśmy się trochę zmęczyć chodząc po górach, a o to przecież chodziło!

One comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *