My jednak jesteśmy amatorami czterech kółek! Pożyczyliśmy w Chiang Rai maluteńkie auto i o świcie ruszyliśmy w stronę północnego końca Tajlandii. Pierwszym przystankiem miały być plantacje herbaty w Doi Mae Salong, ale nie odjechaliśmy daleko, gdy zauroczyła nas okolica i zrobiliśmy pierwszy postój. Porośnięty trawą pagórek, rozrzucone na nim wielkie czarne głazy i pasące się między nimi białe koniki od razu skojarzyły nam się ze Szwecją. Takich sielskich widoków to się tutaj w ogóle nie spodziewaliśmy!
Znowu ujechaliśmy kawałek i kolejny przystanek. Tym razem przy gorących źródłach, które już z drogi zauroczyły Aniulkę. Widzieliśmy Tajów, którzy przyjechali tu gotować jajka w sadzawkach z prawie wrzącą wodą i mieli do tego specjalne koszyczki. My jajek nie gotowaliśmy, ale za to rozsiedliśmy się przy korytku z z wodą o temperaturze 65 stopni, w którym za namową Ani moczyliśmy stópki przez dobre pół godziny ;)
Do Doi Mae Salong dotarliśmy wreszcie w sam raz na obiad, więc najpierw wiadomo … curry z mlekiem kokosowym, pad siew, pad thai, kawusia… a dopiero później rekonesans :) Przypadkowo zaczęliśmy od szkoły, w której poszczególne klasy mieściły się w osobnych bungalowach, wybudowanych po dwóch stronach całkiem wysokich schodów. Pochodziliśmy trochę po tajskiej szkole, bo tam nikt wstępu nie zabrania. Z głośników leciała wesoła muzyczka, dzieciaki myły zęby chlapiąc się przy tym wodą w najlepsze, a inne uczyły się w swoich klasach. Drzwi do klas były otwarte na oścież, więc nieśmiało zaglądaliśmy do środka starając się nie przeszkadzać podczas lekcji.
Po tym krótkim spacerku obraliśmy wreszcie kurs na plantacje herbaty. Na pierwszej malutkiej, z karłowatymi, nie szprycowanymi krzaczkami, więc najwidoczniej zupełnie nie „zrobionej” pod turystów rozsiedliśmy się na trawce i relaksowalismy się. Słoneczko przyjemnie grzało i było wokół tak cicho i spokojnie, że przez chwilę czuliśmy się jak na polskiej wsi w pełni lata. Drugą plantację herbaty zwiedzaliśmy już na raty, bo Ania chrapała w samochodzie. A trochę szkoda, bo tam tak pięknie herbatką pachniało, że na pewno jej by się spodobało. Spod plantacji ruszyliśmy w dalszą drogę, w stronę granicy z Birmą …
tylko się położyć i zabawić w Dyzia Marzyciela :)
Oj, mnie też by się przydało znaleźć gdzieś w pobliżu darmowe gorące źródła…uwielbiam takie miejsca!
U Was już pewnie zima, więc gorące źródła rzeczywiście by się przydały :) Albo Glühwein :)