Zabawa w skalnej pirackiej skrytce trwająca całe popołudnie powoli dobiega końca. I choć ciężko jest się rozstać z drewnianym statkiem, wybudowanym z tego co na brzeg wyrzuciło morze – a który tak nawiasem mówiąc przewozimy w bagażniku z plaży na plażę – wędką, lunetą oraz z piracką kolekcją muszli, to jednak chcąc nie chcąc decydujemy się dziś na wcześniejsze niż zwykle zaszycie się w namiocie.
Za nami całkiem męczący dzień. Najpierw sporo jazdy, następnie poszukiwania plaży, a na sam koniec pływanie w morzu, zbieranie muszli i zabawa w piratów. Na szczęście plażę znaleźliśmy jedyną w swoim rodzaju: malowniczą, z łachami jasnego piasku wcinajączmi się pomiędzy czarne, poszarpane skały, z kilogramami muszli, oraz spokojnym, czystym i płytkim morzem. Parę kroków od błękitnego morza stoi nasz namiot, z wyjściem skierowanym prosto na skalne oko, szybko ochrzczone piracką skrytką.
Wszystko w tym miejscu byłoby idealne … gdyby nie fakt, że o zmierzchu plaża zamienia się w autostradę. Parę metrów od naszego namiotu non stop przejeżdżają pick-upy wypełnione rybakami. W stronę miasta kursują ci wracający z połowów, a w głąb plaży jedzie świeża zmiana. Z każdego z samochodów macha do nas las rąk, wszyscy serdecznie nas pozdrawiają, autentycznie ciesząc się na nasz widok. My także się cieszymy i za każdym razem machamy.Taka zwykła, bezinteresowna ludzka serdeczność sprawia, że na sercu robi się zdecydowanie cieplej… Jedno jednak szybko staje się pewne –tego wieczora możemy zapomnieć o wsłuchiwaniu się w szum fal…
Właśnie myjemy zęby, gdy jeden z samochodów zatrzymuje się przy naszym namiocie. Wysiada z niego dwóch wysokich i szczupłych mężczyzn, z zawiniętymi na głowach turbanami, grzebią chwilę w pudle na pace i chwilę później idą w naszą stronę ze … świeżo złowioną rybą.
„It’s for your dinner” – uśmiechając się szeroko wręczają nam ogromną rybę i machając na pożegnanie szybko znikają w swoim samochodzie. Nas ten jeden życzliwy gest dosłownie wmurowuje w piasek. Patrzymy to na siebie, to na wielką rybę spoczywającą w Ani rękach, to na odjeżdżający samochód.
Jakieś pół godziny później siedzimy przy niewielkim ognisku starając się upiec naszą kolację na dwóch kijach. Jest to nie lada wyzwanie, bo ryba jest duża i ciężka, upieczone mięso robi się kruche i zaczyna odpadać. Żałujemy, że nie kupiliśmy kratki do grillowania, którą już prawie mieliśmy w koszyku…
Dajemy jednak radę i choć nie mamy ze sobą żadnych przypraw, ani najmniejszej nawet cytryny, to nasza kolacja smakuje wyśmienicie!
Kolejnego dnia niespodziewanie po raz kolejny przekonujemy się o bezinteresownej uczynności Omańczyków. Tym razem zakopując samochód po uszy w głębokim i sypkim piasku, podczas próby wjechania na plażę. Na nasze szczęście zakopujemy się niedaleko przelotowej drogi, z której jak na patelni widać nasze nury pod samochodem i wygarnianie spod niego piachu garściami (no bo przecież jakoś sobie trzeba radzić, gdy saperki brak). Wkrótce podjeżdża do nas stara pomarańczowa Toyota i wysiada z niej trzech mężczyzn. Jeden Arab i dwóch Hindusów. Arab z dwuznacznym uśmieszkiem wsiada za kierownicę, gestem wskazując by jego dwaj towarzysze oraz Piotrek pchnęli samochód. Wspólnymi siłami bez problemu wydostają nasze Prado z piachu, życzliwie żegnają się i odjeżdżają w swoją stronę…
Te dwa niesamowite spotkania w ogóle nie miałyby miejsca, gdybyśmy nie zdecydowali się na powrót z Salalah drogą wzdłuż wybrzeża. Drogę rzadko uczęszczaną, na której nie spotkaliśmy ani jednego turystycznego samochodu, z jednej strony długą i monotonną, ale za to z drugiej … pozostawiającą wspomnienia na całe życie!
To wygląda jak bajka! Aż trudno uwierzyć, że są miejsca tak piękne i że to nie jest photoshop ;) A przygoda z rybą niesamowita, szkoda że u nas takiej życzliwości się nie uświadczy od rodaków. Pozdrawiam!
Piękne kadry! Aż chciałoby się tam być chociaż na chwilę