Zielono, gorąco, duszno i deszczowo. Jednym słowem Tropiki!!!

Zielono, gorąco, duszno i deszczowo. Jednym słowem Tropiki!!!

2016_australia_okolice_cairns_34

Z słonecznego i suchego Melbourne teleportujemy się w tropiki, do Cairns. Witają nas białe, nisko wiszące churzyska, deszcz, zieloniutkie palmy na każdym kroku i … zapach mokrego psa ;) Całe otoczenie jest zdecydowanie bardziej egzotyczne niż Melbourne, rozglądamy się więc ciekawie na każdą stronę i czujemy, że dopiero w tym momencie nasza wakacyjna przygoda rozpoczyna się na dobre! Tu, na północy Australii! Odbieramy naszego kampera i bez zbędnego zastanawiania się jedziemy przed siebie na północ, tak daleko jak tylko się da. Zza okien podziwiamy bujną zieleń, która zdaje się być trudna do okiełznania, kipiąca w swym nadmiarze i wylewająca się z ogródków przydrożnych drewnianych domków stojących na palach. Z zaciekawieniem oglądamy drzewa i krzewy, jakich jeszcze nigdy wcześniej nie widzieliśmy, ale przede wszystkim obowiązkowo wypatrujemy kangurów, które udaje nam się zobaczyć już pierwszego dnia. Niestety tylko z oddali…

Bardzo szybko dojeżdżamy do widokowej, wijącej się nad samym brzegiem morza drogi i tuż przy niej spędzamy dwie noce dając się ukołysać do snu koncertującym cykadom i falom rytmicznie rozbijajacym się o kamieniste wybrzeże. I mimo że pogoda nadal jest pod psem, to jesteśmy zauroczeni tym wszystkim co nas otacza. I tą kamienistą plażą, i szaro-burym oceanem spotykającym się na horyzoncie z grubą warstwą chmur, i pokropującym deszczem.

2016_australia_okolice_cairns_11

Nie zniechęceni pogodą zagłębiamy się w lasy deszczowe, bo to właśnie one nas tutaj przyciągnęły. Na pierwszy ogień idzie wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO Mossman Gorge. Gdy parkujemy nasz domek na kółkach na parkingu przed parkiem świeci tak mocne słońce, że pierwsze minuty spędzamy na dokładnym wysmarowaniu dzieci i samych siebie kremami przeciwsłonecznymi. A pół godziny później, dokładnie w momencie gdy wchodzimy na szlak leje jak z cebra! Tropikalne urwanie chmury przeczekujemy pod drzewem z wielkimi liśćmi, bo oczywiście pakując się wcześniej na szlak beztrosko zapomnieliśmy o pelerynach. Zresztą kto by o nich myślał wtedy, te pół godziny temu, gdy tak bezlitośnie paliło słońce?
Gdy przestaje padać i jedyne krople jakie na sobie czujemy, to te spadające z drzew ruszamy na parokilometrowy szlak przez las deszczowy, bezwiednie wspominając co rusz malezyjskie Cameron Highlands. Z zachwytem oglądamy palmy, powykręcane drzewa oraz inne rośliny których nigdy wcześniej na oczy nie widzieliśmy!

2016_australia_okolice_cairns_21

Tą samą bujną zielenią zachwycamy się przez kolejne dni jadąc w stronę Cape Tribulation. Wąska asfaltowa droga wije się przez sam środek gęstego zielonego lasu, do okien zaglądają nam wielkie paprocie i kolejne gatunki palm, które widzimy pierwszy raz w życiu. Mijamy też plantację herbaty i na sam widok soczyście zielonych herbacianych krzaczków wydaje nam się, że czujemy zapach świeżo ściętych liści herbaty … dokładnie taki jaki pamiętamy z Malezji. Kilka razy zjeżdżamy z drogi, by przejść się krótkimi ścieżkami pełnymi soczystej zieleni. Trochę nawet zbyt krótkimi, jak na tak niesamowicie piękne miejsce.

Oczarowani tym końcem świata docieramy tam, gdzie kończy się – a może zaczyna – asfalt, a szutrową drogą suną na północ już tylko bardziej uterenowione auta. Nasz wielki kamper nie tylko wygląda na tej drodze jak zupełnie nie z tej bajki, ale tak też się na niej zachowuje. Cóż … podjazdy mokrym i luźnym szutrem pod strome górki to nie jego specjalność, szybko się o tym przekonujemy i pokornie zawracamy w miejscu, gdzie jeszcze na to warunki pozwalają. W ramach rekompensaty zatrzymujemy się przy plaży, wyglądającej niemal na dziką! Spędzamy tam mnóstwo czasu, skacząc w wodzie po kostki, budując zamki z piasku i drzemkując. O kąpieli w morzu nie ma niestety mowy ze względu na toksyczne meduzy, które o tej porze roku urzędują sobie w najlepsze w cieplutkiej morskiej wodzie.

2016_australia_okolice_cairns_15

Przy parku Daintree nocujemy na wielkim żwirowym parkingu nad samą rzeką Daintree. Ranki spędzamy na niespiesznym śniadaniu i ostrożnym badaniu brzegu okolicznej rzeki (uwaga na krokodyle!), a wieczorami z zachwytem obserwujemy przelatujące nad naszymi głowami setki wielkich nietoperzy. Z dnia na dzień zmienia się pogoda. Przez pierwsze dni wcale nie było gorąco jak na tropiki w środku lata, bo termometr wskazywał zaledwie 25 stopni. Po kolejnym już tropikalnym urwaniu chmury, podczas którego zastanawiamy się czy wiejący z wielką prędkością wiatr nie przewróci nam kampera, nieoczekiwanie wypogadza się. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, temperatury momentalnie skaczą w górę, a my zaczynamy się … rozpływać! Pot spływa z nas strumieniami nawet wtedy, gdy leżymy bez ruchu, a po wieczornym wybijaniu komarów wyglądamy jak po maratonie. Nie narzekamy jednak, bo z dwojga złego lepsze te klejące upały niż deszczowa europejska zima…

2016_australia_okolice_cairns_06

Tak, jesteśmy tu dokładnie w środku „naszej” zimy i właśnie w tropikalnym Queensland witamy Nowy Rok. Długo zastanawiamy się jak tego dokonać, by wilk był syty i owca cała, czyli by zobaczyć fajerwerki na które Ania tak bardzo czeka, ale przy okazji nie zarwać nocy. Z pomocą przychodzi nam Port Douglas – mały, wypielęgnowany kurort – oferujący dwie sylwestrowe imprezy: dla dzieci tuż po zmroku i dla dorosłych o „właściwej” już porze. Wczesnym wieczorem lądujemy w parku przy porcie, gdzie w trosce o najmłodszych imprezowiczów przygotowano liczne darmowe atrakcje: gumowe zamki, tory przeszkód i chętnych do zabawy animatorów. Szczęśliwa Ania biega od atrakcji do atrakcji, a my z zadartymi do góry głowami obserwujemy stada kolorowych, skrzeczących papug. Tak, to właśnie w Port Douglas spotykamy je po raz pierwszy! Pierwszy fajerwerkowy huk straszy papugi – podrywaja się z drzew z wielkim wrzaskiem i trzepocząc skrzydłami latają nad całym parkiem. Drugi huk płoszy je zupełnie i wyraźnie podirytowane odlatują w spokojniejsze miejsce skrzecząc głośno na pożegnanie. A my podziwiamy kolorowe fajerwerki, rozświetlające raz po raz ciemne niebo. Jest godzina 21.00, ale my już witamy Nowy Rok :)

2016_australia_okolice_cairns_30

Jeden z pierwszych dni Nowego Roku spędzamy wpatrując się w atlas drogowy i standardowo już zastanawiając się, gdzie jechać dalej. Zaintrygowani licznymi wodospadami oraz jeziorem polecanym przez miejscowych odbijamy na zachód od Cairns. Wspinamy się pod górę krętą drogą, zostawiając za sobą i morze i rozległe uprawy trzciny cukrowej i tropikalne deszcze. Powietrze tutaj nie jest już tak wilgotne, w związku z tym krajobraz zmienia się w oka mgnieniu, a pobocza zaczynają już przypominać nieco nasze europejskie. Mijamy pola uprawne i farmy, a w przydrożnych stoiskach zaopatrzyć się można w słodziutkie mango. Poboczne drogi są wąskie i kręte, niewysokie okoliczne pagórki porasta wysoka trawa.

Na dwie noce lokujemy się na łące w środku malutkiej mieściny. Tuż przy hotelu, który najwidoczniej czasy świetności ma już dawno za sobą i tuż przy dwóch sklepach: tym drive-in z alkoholem, cieszącym się niezłym wzięciem, i spożywczym, w którym półki świecą pustkami a o pieczywie można zapomnieć. Znów czujemy się jak na końcu świata!

2016_australia_okolice_cairns_29

Ku uciesze dzieciaków robimy wreszcie to, co na wakacjach robić się powinno: pływamy, moczymy nogi i taplamy się! Zarówno w jeziorze Tinaroo, jak i w chłodnych, doskonale orzeźwiających wodospadach. Wodospady, które miały być numerem jeden, nie robią jednak na nas wielkiego wrażenia, a ten ostatni wręcz doprowadza Anię do rzewnego płaczu! Co to za przyjemność oglądać wodospad z oddali, z wybetonowanego punktu widokowego??? Co z tego że jest on najszerszy w całej Australii, jeśli nie da się w nim pływać??? Honor ratuje wodospad Millaa Millaa z łatwo dostępnym jeziorkiem, malowniczo otoczony bujną zielenią i przypominający nam nieco Bali. Spędzamy na jego brzegu parę godzin, próbując ignorować tłum i samochody brzęczące na parkingu tuż za naszymi plecami…

Cóż, po raz kolejny utwierdzamy się w przekonaniu, że zwiedzanie świata z punktów widokowych zupełnie nas nie kręci, a atrakcje typu „zaliczone w 10 sekund” to jednak nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Pakujemy się więc w nasz domek na kółkach i wracamy na wybrzeże, zatrzymując się oczywiście po drodze w kolejnym lesie deszczowym! Te chyba nigdy nam się nie znudzą ;)

5 Comments

  1. Ania

    W listopadzie wybieram sie z mężem i prawie dwuletnią córka na trzy tygodnie do południowej Australii. Też będziemy chcieli wypożyczyć samochód i w nim spać. Nie znalazłam jednak nigdzie na stronie nazwy firmy, z której został wypożyczony Wasz kamper. Czy zapewnia ona także fotelik dla dziecka?

    1. Jeśli wybieracie się w trzy osoby, to zdecydowanie polecamy Wam mniejszy i dużo tańszy samochód, na przykład taki, jak mieliśmy w Nowej Zelandii. Wtedy najbardziej podobało nam się to, że auto miało trzy przednie siedzenia i mogliśmy siedzieć wszyscy razem obok siebie, bo nie wyobrażaliśmy sobie, żeby Ania musiała siedzieć sama gdzieś z tyłu. Do Australii polecieliśmy już z dwójką dzieci i dlatego sprawa auta trochę się skomplikowała. W Australii trudno jest znaleźć campervana dla czterech osób urządzonego w ten sposób, żeby młodsi pasażerowie siedzieli zaraz za rodzicami. Zazwyczaj dodatkowe siedzenia są gdzieś na samym końcu auta. Zupełnie bez sensu. Dlatego zdecydowaliśmy się na większego kampera, bo dodatkowe miejsca (oczywiście z pasami) znajdują się na samym przodzie, tuż za przednimi siedzeniami. Poza tym wybierając się z 4-miesięcznym szkrabem postawiliśmy na wygodę, a w dużym kamperze faktycznie niczego nie brakuje. Jest ciepły prysznic z dużym zapasem wody, kuchenka, duża lodówka itd. I co najważniejsze – akumulatory mieliśmy ładowane z solara na dachu. Dzięki czemu przez cały nasz pobyt w Australii nie musieliśmy się podłączać do 220V na żadnych kempingach. Niby taka prosta funkcja, a jednak większość ludzi w kamperach, których spotykaliśmy po drodze, właśnie narzekała na ich brak. Bez solarów akumulatory padają po kilku dniach i trzeba zajeżdżać na płatny (i to słono) kemping, żeby się podładować. My nie mieliśmy tego problemu, bo w Australii słońca nie brakuje i bateryki zawsze mieliśmy full :) Jeśli mogę coś doradzić, to właśnie panel słoneczny. Fajnie też, jeśli auto nie jest zbyt stare. Nasze miało 3 miesiące, na liczniku 10 tys. km. Przy wypożyczaniu kampera za grubą kasę polecam wszystkie detale dogadać telefonicznie. My przed wylotem musieliśmy wykonać parę telefonów, co przy 10-godzinnej różnicy czasu było niezłym wyzwaniem :) Nad fotelikami też się zastanawialiśmy, ale to akurat okazało się być żadnym problemem. Za wynajem zapłaciliśmy dodatkowe 40$, a że akurat w biurze w Cairns żadnych nie mieli, to specjalnie dla nas zakupili nowe, dostaliśmy jeszcze z metkami 250$ :) Kampera wypożyczaliśmy z firmy AA Motorhomes, ale właśnie próbowałem wejść na ich stronę i wygląda na to, że firma już nie istnieje :)))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *