Vancouver i Seattle – na mapie tuż obok siebie, a my jedziemy i jedziemy i jedziemy. Na raz dojechać się nie udaje, bo po drodze zatrzymują nas całe połacie jeżyn i chęć odpoczynku od miasta gdzieś nad morzem. Przy okazji studiujemy mapę i niestety zaczyna do nas docierać, że oto od tego momentu musimy zacząć liczyć dni. Mamy do przejechania jeszcze szmat drogi i jeśli chcemy dotrzeć i trochę pobyć w najbardziej przez nas wyczekiwanych rejonach – w Arizonie i Utah – to już nie mamy czasu na leniuchowanie… Tym samym jednym szybkim ruchem skreślamy większość z planowanych kiedyś tam miejskich atrakcji samego Seattle i znów stawiamy na ludzi.
Tym razem zatrzymujemy się u Agi i jej rodziny, od której zaproszenie mieliśmy od ho! ho! Jeszcze biletów na podróż nie było, a Aga już na nas czekała :D Już po przekroczeniu progu jej domu czujemy się … jak u siebie! I mimo tego, że nie widzieliśmy się nigdy wcześniej padamy sobie w ramiona, zrzucamy w pośpiechu buty i wkręcamy się w życie tej fantastycznej rodziny! Ania szybko zaprzyjaźnia się z Zosią, Piotrek bierze na ręce małą Marysię, a ja podjadam z garnka świeżo upieczone powidła:) Pełnię szczęścia osiągamy przy kolacji zajadając się ukiszonymi przez Byrona ogórami i kapustą! Wieczór okazuje się niestety zbyt krótki, żeby obgadać wszystko co nam na duszy leży. Umawiamy się na kolejne spotkanie gdzieś w dalekim świecie i rano ruszamy dalej przed siebie.
Seattle nie pozwala nam całkowicie o sobie zapomnieć, więc postanawiamy zobaczyć choć kawałek miasta. Wybór pada na targ Pike Place, na którym kusi nas rybny lunch oraz odwiedziny najstarszego (ale nie pierwszego) Starbucksa który jest tuż za rogiem. Przed lokalem wisi stare logo, a w środku pustki, jeśli nie liczyć dwóch policjantów zajadających się pączkami, a jakże ;)
Jeździmy też trochę po mieście, żeby nasycić nim oczy i próbujemy podążać śladami tworzących tu muzyków. Znajdujemy niewiele: tylko garaż, w którym powstał jeden z pierwszych kawałków Nirvany i pomnik Jimmiego Hendrixa. Groby, cmentarze, włóczenie się po knajpach, muzeum EMP i nawet podziemną trasę turystyczną póki co odpuszczamy. Być może wrócimy tu jeszcze kiedyś by nadrobić te zaległości. Póki co wzywa nas przyroda…!
A jesteście pewni, że trafiliście na najstarszego starbucksa? Z tego co pamiętam jest on znacznie znacznie mniejszy i kolejka tam była na kilka godzin (byłam w sobotę). Mi się udało tam zrobić zakupy o 7 rano, jak jetlag nie dawał mi spać. https://www.google.pl/maps/@47.6099446,-122.3426401,3a,60y,47.42h,81.78t/data=!3m4!1e1!3m2!1s-7tTWuejcgsel9Gjglv8Zg!2e0?hl=pl
Hahaha! Wygląda na to, że rzeczywiście trafiliśmy gdzie indziej :) Rozwiązała się więc zagadka dotycząca braku tłumów turystów :)))
„Nasz” Starbucks był na skrzyżowaniu Pike St i 1st Ave i musiał nas zmylić starym logo wiszącym nad drzwiami. No trudno… :)
znaczek od parkingowego genialny :) A jaki jest sposób tegoż parkingowego na mokrą szmatkę do mycia opon wożoną w bagażniku, jeśli nie ma w okolicy innego miejsca? ;-)
Szmatka dałaby radę :) Tyle, że trzeba byłoby się fatygować do auta co parę godzin… Ciekawe kiedy by się zorientowali, że jedna opona jest czystsza od pozostałych :P