Dzień jak co dzień – jedziemy jedną z parkowych dróg, by coś jeszcze zobaczyć przed zachodem słońca. Po lewej stronie szosy stoi byle jak sparkowany jeden samochód, a pasażerowie w popłochu biegną z aparatami na szyi na brzeg rzeki. Ktoś z nich macha do nas i coś krzyczy, więc Piotrek w mgnieniu oka hamuje i pyta: „Co tam jest?”. „NIEDŹWIEDŹ!” wykrzykują! Tego nam nie trzeba dwa razy powtarzać :) Ekspresowo „parkujemy” tuż za nimi i błyskawicznie wyskakujemy z samochodu. Ja pod pachę biorę Anię, Piotrek aparat, stajemy nad brzegiem rzeki … i rzeczywiście widzimy go! To YOGI!!! Płynie sobie powolutku przez rzekę. Znad wody wystaje mu tylko czarny łeb, ale i tak jesteśmy pewni, że to nie żadna wydra, ale najprawdziwszy w świecie czarny niedźwiedź! Za naszymi plecami parkują kolejne samochody, większość w ogóle na środku jezdni, więc szybko tworzy się długaśny korek w jedną i drugą stronę. Wariactwo na maksa!
A miś nie przejmując się swoją widownią wyłazi z wody, otrzepuje się jak pies i z wielką gracją biegnie wzdłuż brzegu. Chwilę później bez problemu wskakuje po dość stromym kamienistym zboczu i tyle go widzieli.
Ludzie stojący w korku zaczynają niecierpliwie trąbić i gdy wracamy do samochodu podpytują skąd ten korek. Na wieść o pływającym miśku patrzą z rozczarowaniem po sobie. A było tak blisko…
Już na drugi dzień w Yellowstone przekonaliśmy się, że zatrzymywać się należy tam, gdzie robi się największy popłoch. Bo bizona, których setki pasie się w dolinach i na każdej drodze plątają się jak święte krowy, każdy spokojnie obejrzy. Sarny też występują całkiem powszechnie i po jednym dniu nie wzbudzają aż takiego zainteresowania. Ale dorodny jeleń z wielkim porożem to już zupełnie inna para kaloszy. Albo taki pływający niedźwiedź. A okazja zobaczenia dziczyzny łatwo może przelecieć koło nosa, jeśli człowiek nie jest wystarczająco czujny…
Innego dnia jedziemy przez okolicę, w której zazwyczaj pasie się mnóstwo bizonów. Tym razem jednak nie widać ani jednego, ale za to na górce zgromadziło się mnóstwo ludzi z wielkimi obiektywami. Pewnie to znowu jakiś kurs fotograficzny, myślimy, ale mają niefart bo bizony się akurat gdzieś wyniosły. Jednak jakieś dwie godziny później wracamy tą samą drogą, a tłumek nadal uparcie stoi na stanowisku. To już wygląda trochę podejrzanie, więc idziemy zasięgnąć języka. Jeden facet od razu pokazuje nam palcem sąsiednie wzgórze jakieś 200 metrów od nas i opowiada o pięciu niedźwiedziach grizzly, które od wczoraj pożerają padłego bizona. Podsuwa nam profesjonalną lunetę i każe do woli oglądać, z czego ochoczo wszyscy korzystamy. A tu jeden misiek siedzi na bizonie i spokojnie biesiaduje, a drugi krąży wokół i niecierpliwie czeka na swoją kolej. U obu widać charakterystyczne garby na plecach, to prawdziwe grizzly! Podglądamy misiaki na zmianę nie mogąc od nich oderwać oczu. To lepsze niż National Geographic Live!
Niezłe przygody. Bardzo fajne zdjęcia :)
Dzięki ;)
Z rozsądnej odległości takie spotkanie z brunatnym to fajna sprawa. Bizony i reszta też git, a takiego spotkania w realu , żadne NG chociażby w 4k 3D itd. nie zastąpi;)
pzdr
Nie zdzwiwiłabym się, gdyby w pobliżu ucztujących grizzly kręcili się też panowie z NG ;)
ale robicie smaka kolejnym wpisem… piękne są te Parki Narodowe USA, a tak niewiele z nich widziałem… ach…. zapisuję jako TODO.
Będzie więcej! ;)
A ja myslalam, ze zubr w puszczy piszczy:)
A może to chrząszcz brzmi w trzcinie? ;)
Hahahah, niesamowite przygody i na prawdę piękne zwierzęta.
Ja misia widziałam tylko w Bieszczadach, ale częściej jednak spotykam wilki i żmije ;)
Wilki i żmije? To też nieźle!
Wow, piękne! Ależ zazdroszczę takich bliskich spotkań z nimi:)
W Yellowstone o bliskie spotkania nietrudno ;)
super spotkania I- go stopnia!