Sześć Tysięcy

Sześć Tysięcy

2014_boliwia_huayna_potosi_01

Góra chodziła mi po głowie już od jakiegoś czasu. To już nasz kolejny z rzędu miesiąc w Andach i już nie raz z łatwością wjeżdżaliśmy na przełęcze powyżej 4000 metrów, a z nich szczyty z piątką lub szóstką z przodu wyglądają jak na wyciągnięcie ręki. Za rozeznanie tematu zabrałem się wreszcie w San Pedro de Atacama, chyba pod wpływem codziennego widoku na górujący nad miastem wulkan Licancabur. Trzeba było tylko dowiedzieć się, na co tu ludzie wchodzą i znaleźć górę, na którą nie trzeba poświęcać dwóch tygodni. No i dobrze byłoby, gdyby miała sześć tysięcy… W ten sposób krąg mocno się zawęził i mój wybór padł na boliwijską Huayna Potosi 6088 m n.p.m. Pomysłem od razu podzieliłem się z Szymonem i nie musiałem go nawet namawiać, więc jeszcze w San Pedro było już wiadomo, że pójdziemy razem.

Sprawa aklimatyzacji wydawała się być załatwiona. Góra znajduje się w pobliżu La Paz, a do tego czasu od ponad dwóch tygodni nie schodziłem poniżej 3600 m, więc płuca powinny się już były przyzwyczaić do faktu, że mniej więcej 1/3 tlenu została daleko w dole. Na wysokości ponad 6000 m tlenu jest już tylko jakieś 48%, ale z tym przyjdzie się już zmierzyć w ostatni dzień. Pozostały tylko braki w sprzęcie, a raczej całkowity jego brak. Na szczęście z tym akurat nie było żadnego problemu. W La Paz szybko namierzyliśmy firmę zapewniającą pełny ekwipunek od stóp do głów wraz z przewodnikiem dla naszej dwójki za całkiem rozsądną cenę. Musieliśmy się tylko zdecydować, czy damy radę zaatakować szczyt w 2 dni, czy dla lepszej aklimatyzacji rozłożyć wejście na 3 dni. Na czasie aż tak nam nie zależało, więc wybraliśmy dłuższą wersję z nocowaniem w dwóch obozach.

Dzień przed wyjazdem przymierzamy buty. To, co mnie zachęciło do wyboru tej akurat firmy to właśnie wielkie regały wypełnione butami. Najpierw uśmiechały się do mnie Scarpy, bo sam mam w domu dwie pary, z których jestem bardzo zadowolony, ale ostatecznie wybór padł na skorupy Koflach. Może nie najnowsze, ale w całkiem niezłym stanie, no i przede wszystkim bardzo wygodne. Resztę osprzętu i ciuchy dobieramy już w dniu wyjazdu, z samego rana. Zajmuje nam to dobrą godzinę, ale ostatecznie wyruszamy całkiem zadowoleni. Miałem wrażenie, że będziemy musieli jechać 4×4, ale okazuje się, że całą drogę aż do dolnego schroniska przejeżdżamy zwykłym busem.

2014_boliwia_huayna_potosi_02

Na miejsce docieramy jeszcze przed południem. Poznajemy się z naszym przewodnikiem Victorem, zjadamy razem lunch i przed pierwszą ruszamy na kilkugodzinne szkolenie lodowcowe. Pogoda dopisuje, humory też i po zdeptaniu lodowca w górę i w dół dzień kończymy przyjemną wspinaczką na jego brzegu. Wracamy do schroniska późnym popołudniem i mamy czas wolny. Jesteśmy sami i dopiero wieczorem dołącza do nas Francuz, który zawrócił z górnego obozu ze względu na ból głowy. Tłumaczy się niedawno przebytą chorobą z gorączką… Śpimy razem na wielkiej sali bez łóżek, a raczej usiłujemy zasnąć, bo podobnie jak pierwszej nocy w Uyuni, znowu najprawdopodobniej ze względu na dużą zmianę wysokości mam problemy z zaśnięciem. Gadamy z Szymonem do pierwszej w nocy, a później z przerwami dosypiam do siódmej rano.

2014_boliwia_huayna_potosi_04

Wstaję niezbyt wyspany, ale w pełni sił. Jest dobrze. Pochłaniamy śniadanie i idziemy się przejść. Kiedy wracamy do schroniska, z góry schodzi też czwórka towarzyszy naszego Francuza. Większość wymęczona, ale i zadowolona ze zdobycia szczytu. Wejść nie udało się tylko jednej dziewczynie. Wieczorem poprzedniego dnia dopadła ją choroba wysokościowa, skarżyła się na ból głowy, do tego rano doszły wymioty i krwawienie z nosa. Teraz po zejściu niżej czuje się już znacznie lepiej. My jesteśmy nieźle zdziwieni, bo górny obóz jest tylko niecałe 400 metrów wyżej i po udanym noclegu w dolnym schronisku nie spodziewaliśmy się już żadnych większych problemów z wysokością. A jednak…

Na koniec pojawia się jeszcze Victor. Wiedzieliśmy, że będzie dziś wchodził na szczyt z inną grupą, ale kiedy zobaczyliśmy, że oprócz plecaka niesie jeszcze na ramieniu butlę gazową z górnego schroniska, nie mieliśmy już żadnych wątpliwości jeśli chodzi o jego formę…

Po wczesnym lunchu ruszamy w górę. Plecaki mamy dziś wyjątkowo ciężkie, bo musieliśmy w nich upchnąć cały ekwipunek i zapas wody na dwa dni. Na szczęśnie do pokonania mamy tylko niecałe 400 metrów przewyższenia w łatwym terenie po skałach i po niecałych dwóch godzinach docieramy do górnego obozu na 5130 m. Rock Camp to ładna, czysta i przytulna chata z kamienia znajdująca się na granicy śniegu. W środku przedsionek i jedyna izba z dziesięcioma  piętrowymi łóżkami, którą będziemy dziś dzielić tylko z trzema innymi osobami. Siadamy przy jednej ławie z przewodnikami napić się mate z liści koki i pogryźć trochę ciastek.

I wtedy zaczyna być coś nie tak. Szymon skarży się, że podejście pod górę go wykończyło i musi odpocząć. Pakuje się do śpiwora i idzie spać. My wychodzimy na zewnątrz bo słońce przygrzewa i jest super przyjemnie. Niedaleko campu wokół skał latają mewopodobne ptaki i dla mnie jest to niesamowicie dziwne, bo jesteśmy na ponad 5000 m i wokół nie ma żadnej trawki ani odrobiny pożywienia, a jednak te ptaki tu żyją, wśród skał i lodu.

Po jakiejś godzinie idę zobaczyć co u Szymona. Niestety nadal mówi, że wszystko go boli i jest mu strasznie zimno, mimo, że jest zawinięty w puchowy śpiwór z komfortem do -7 a w pokoju jest nadal z kilkanaście stopni na plusie. To już może tylko oznaczać początek jakiejś choroby, ale jeszcze żaden z nas głośno tego nie mówi…

Około siedemnastej siadamy do kolacji. Dostajemy gorącą zupę i spaghetti, jak na te warunki to świetnie. Do picia zwykła herbata bez żadnych dopalaczy, żeby był choć cień szansy na zaśnięcie. O osiemnastej nakaz położenia się do łóżek bo o północy czeka nas pobudka…

Po jakiś dwóch godzinach przewracania się z boku na bok zasypiam, ale tylko na chwilę. Budzi mnie ostry kaszel Szymona. „Co jest?” „Łeb mnie napier%$#…”

Już wiem, że będę wchodził sam, ale ciągle się łudzę, że może to chwilowy stan. Szymon bierze paracetamol, ale okazuje się, że niewiele pomaga. Do tego ciągle ma napady kaszlu i bardzo ciężki oddech.

2014_boliwia_huayna_potosi_08

O północy zapala się światło. Victor na widok Szymona nie ma wątpliwości, że to choroba wysokościowa. Szymon tylko potwierdza, że nie idzie, więc powoli zbieram się sam, w międzyczasie popijając mate i próbując coś zjeść. Mieliśmy wyjść o 1 ale ostatecznie zbieramy się ok. 1:40. Pierwsze kilkanaście metrów w dół po skałach i zatrzymujemy się na skraju lodowca po to, by założyć raki i związać się liną. W sumie rusza dziś trzech przewodników z czterema osobami  – najpierw para Szwajcarów, po nich jeden Francuz i na końcu ja. Noc jest bezksiężycowa i idziemy pod górę w kompletnej ciemności oświetlając sobie drogę czołówkami. Victor nie narzuca szybkiego tempa, więc idziemy bez zmęczenia dobrą godzinę i pierwszą przerwę robimy dopiero w miejscu, skąd widać w dole skrzące La Paz. Śnieg monotonnie skrzypi pod rakami, pniemy się stromo w górę lodowca powoli zdobywając wysokość i od czasu do czasu przekraczając szczeliny bez dna. W pewnym momencie do pokonania mamy dość pionową ściankę i dalej mozolnie pniemy się aż do jakiś 5800-5900, gdzie powoli zaczyna nam już majaczyć szczyt. Teraz dopadają mnie dwie nieprzespane noce. Idę coraz wolniej i coraz częściej zatrzymuję się złapać oddech, ale nie dłużej niż na minutę, bo kiedy stajemy to od razu robi się przeraźliwie zimno. Jest na tyle zimno, że zamarzają moje butelki z wodą a snickers ledwo daje się ugryźć. Na szczęście mamy termosy z herbatą, liściami koki i dużą ilością cukru więc grzejemy się ile możemy i idziemy dalej. Wysoko w górze widać błyski latarek więc wiem, że szczyt już niedaleko.

2014_boliwia_huayna_potosi_06

Powoli zaczyna świtać, gdy z ciemności nagle wyłania się finałowa grań. Niesamowicie przepaścisty widok od razu mnie rozbudza i dodaje sił do wspinaczki. W połowie wąskiej grani mijamy schodzącego Francuza, Szwajcarzy chyba wracają drugą, łatwiejszą drogą, bo nigdzie ich nie widać. Jesteśmy tuż pod szczytem gdy zaczyna wschodzić słońce. Jeszcze tylko parę metrów i punktualnie o siódmej stajemy na maleńkim wierzchołku! Jesteśmy sami, tylko ja i Victor. Na wiele kilometrów rozciąga się niesamowita panorama i od razu widać, że stoimy na najwyższym szczycie w okolicy, nawet całe pasmo Cordillera Real jest daleko w dole. Robimy pamiątkowe fotki i schodzimy tą samą drogą, po drodze mijając ostatnich dwóch wchodzących.

2014_boliwia_huayna_potosi_09

Droga w dół mija zdecydowanie szybciej. Wreszcie w świetle dnia widać wielkie połacie śniegu i ogromne ściany lodu. Przechodzimy po wątłych śniegowych mostkach nad tymi samymi szczelinami, w których nawet teraz nie widać dna. Do campu docieramy po dziewiątej. Zgarniamy Szymona i po krótkiej przerwie ruszamy w dół. Przy schronisku czeka już na nas auto. Wracamy do La Paz.

11 Comments

    1. Takich pionów nie było nigdzie. Po drodze była jedna trudniejsza ścianka, ale tak poza tym to głównie mozolne podejście lodowcem o nachyleniu 40-50 stopni plus kilka płaskich odcinków. Najlepsza jest finałowa grań :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *