El Volcan

El Volcan

2014_chile_el_volcan_05

– Carlos, widziałeś tę dwójkę z dzieckiem?

– Nie… gdzie?

– No właśnie ich minęliśmy, szli tu poboczem!

Kierowca rzuca okiem w lusterko wsteczne i bez większego zastanowienia wciska hamulec, włącza koguta i powoli zaczyna cofać. A my w tym czasie gapimy się na furgonetkę Carabineros de Chile, która metr za metrem zbliża się w naszym kierunku…

2014_chile_el_volcan_02

Dzień wcześniej jedziemy autobusem w górę kanionu Maipo. Po drodze zatrzymujemy się w niewielkich wioskach i przystanek za przystankiem autobus powoli pustoszeje. Chcemy dojechać jak najdalej, żeby z bliska zobaczyć góry, na które od tygodnia gapiliśmy się z Santiago. Wreszcie w autobusie oprócz nas zostaje tylko jeden dziadek, ale i on wysiada na tak zwanym przystanku na żądanie, czyli w środku niczego. Autobus zatrzymuje się dokładnie przy ścieżce między skałami, dziadek znika w oka mgnieniu i dalej jedziemy już sami. Wreszcie docieramy do kilku zabudowań, po których od razu widać, że na steka z frytkami to raczej nie możemy tu liczyć. Zatrzymujemy się pod sypiącym się murem i kierowca daje nam znak, że mamy wysiadać. El Volcan – ostatni przystanek.

No dobra, trzeba się rozejrzeć, ale na wszelki wypadek pytamy kiedy odjeżdża ostatni autobus. Mimo naszej wybitnej nieznajomości hiszpańskiego odpowiedź akurat dociera do nas w stu procentach. Autobusy są aż dwa – jeden o siódmej rano i drugi o wpół do szóstej wieczór. My mieliśmy szczęście przyjechać tym drugim, a że jest dopiero przed trzecią, to do odjazdu będzie teraz czekać na „pętli” prawie trzy godziny.

2014_chile_el_volcan_04

Idziemy więc na rekonesans i szybko okazuje się, że wylądowaliśmy w jakiejś starej osadzie górniczej w środku gór, z której już  dawno wszyscy się wynieśli. Na powitanie wychodzi nam tylko jeden kundel i wcielając się w rolę przewodnika nie opuszcza nas nawet na krok, podczas gdy my szukamy w okolicy śladów życia. Wreszcie udaje nam się spotkać człowieka z krwi i kości i próbujemy ustalić, jaka jest szansa pokonać ostatni kawałek drogi i dostać się do Banos Morales, skąd chcieliśmy ruszyć w stronę lodowców. Tam teoretycznie można liczyć na jakiś nocleg, ale niestety prawda  jest taka, na jaką wygląda. El Volcan leży na końcu świata i z cywilizacją łączy go jedynie nasz autobus. Dalej w głąb gór już nic konwencjonalnego nie jeździ.

Nie chce nam się czekać na powrotny autobus, wychodzimy więc na drogę i machamy do ciężarówek, które od czasu do czasu zjeżdżają w dół. Machamy tak bez efektu, aż wreszcie za którymś razem lituje się nad nami jakiś górniczy pickup. Pakujemy się do środka i zjeżdżamy do cywilizowanej mieścinki San Alfonso, znajdujemy nocleg i od razu próbujemy zasięgnąć języka w elegancko wyglądającym ośrodku kempingowym. Niestety jedyne co udaje nam się ustalić to to, że transport do naszych Morales można teraz załatwić tylko w weekend… a że jest akurat wtorek i do soboty daleko, to możemy co najwyżej liczyć na indywidualną wycieczkę z przewodnikiem i szampanem w mrożącej krew w żyłach cenie. Jakoś wcale nas to nie dziwi, bo okoliczne wioski wyglądają na totalnie wymarłe i wyglądamy na jedynych zainteresowanych, a miejscowi patrzą na nas jakbyśmy się urwali z choinki.

2014_chile_el_volcan_10

Rezygnujemy więc, choć bardzo niechętnie, z naszych ambitnych planów zdobycia lodowców i następnego dnia ruszamy po prostu przed siebie żeby chociaż rozejrzeć się po kanionie Maipo. Schodzimy nad rwącą rzekę pod czym ruszamy dalej. Gdy idziemy poboczem, w pewnym momencie mija nas zielony radiowóz, który chwilę później zatrzymuje się i zaczyna cofać w naszą stronę na sygnale… Już są przy nas…  mundurowy mówi coś do nas przez otwarte okno, z czego oczywiście rozumiemy dokładnie nic… Po ich minach widzimy jednak, że mają dobre intencje, rzucam więc w ich stronę krótko nazwę najbliższej wioski, dodając na końcu znak zapytania i chyba trafiam w dziesiątkę bo policjanci otwierają drzwi i zapraszają nas do środka.

2014_chile_el_volcan_13

W ten sposób trafiamy do San Gabriel. Karabinierzy mają tam swój posterunek, przyjechali coś załatwić i za godzinę będą wracać. Udaje nam się wydedukować, że możemy się z nimi zabrać z powrotem, więc od razu przystajemy na propozycję. W końcu wozić się po okolicy z lokalnymi stróżami prawa to nie lada gratka. Czasu mamy w sam raz, żeby popodziwiać piękny widoczek na kanion w miejscu gdzie do brązowej rzeki Maipo wpadają granatowe i wzburzone wody rzeki Yeso. Po godzinie meldujemy się na rogatce i ładujemy się do furgonetki razem z całym arsenałem broni, po który najwyraźniej nasi karabinierzy przyjechali. Oni próbują sobie przypomnieć swój angielski, my próbujemy swojego hiszpańskiego i konwersacja nawet całkiem się klei. Po chwili zatrzymujemy się na przerwę na papierosa w pięknym miejscu tylko po to, żebyśmy mogli sobie zrobić parę fotek, a chwilę później zjeżdżamy z drogi i przejeżdżamy na sygnale przez dawno już nie działający, wąski, kamienny tunel … to lepsze niż wycieczka z przewodnikiem! Kochamy chilijską policję :)))

2 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *