Nasz pobyt w Chiang Mai miał polegać głównie na zwiedzaniu okolic.
Początkowo myśleliśmy o wypożyczeniu samochodu, ale taksówkarz, który wiózł nas z dworca kolejowego do guesthousa zaproponował tak atrakcyjną cenę za całodzienne obwożenie po okolicach, że zbyt długo nie zastanawialiśmy się nad jego propozycją. I tak, w ciągu jednego dnia udało nam się sporo zobaczyć. Na pierwszy ogień poszła farma orchidei, z której oczywiście ja byłam najbardziej zadowolona, a na Piotrku nie zrobiła większego wrażenia ;)
Następnie pojechaliśmy do Mae Sa Elephant Camp. Wizyta w campie słoni spodobała się bardzo całej naszej trójce. Ania z zapartym tchem oglądała show, kibicowała słoniom przy grze w piłkę, śmiała się gdy słoń trąbą ściągał czapkę z głowy swojego opiekuna, płakała gdy słoń zbijał strzałkami balony.
We mnie cały czas ścierały się sprzeczne uczucia – z jednej strony byłam pełna podziwu dla inteligencji tych zwierząt i z wielkim zainteresowaniem oglądałam ich wyczyny, a z drugiej zastanawiałam się, czy tym słoniom naprawdę dobrze żyje się w campie? Obserwowałam zachowanie opiekunów, którzy z dużą delikatnością i z uśmiechem traktowali swoich podopiecznych, rozejrzałam się po ogromnym terenie campu i niepewnie doszłam do wniosku, że słoniom na pewno dużo lepiej żyje się w campie niż w zoo…
Po słoniowych atrakcjach taksówkarz zawiózł nas do wioski plemion górskich. Ja oczywiście najbardziej chciałam zobaczyć długoszyje kobiety – spotkanie ich na żywo jeszcze parę lat temu wydawało mi się niemożliwym do zrealizowania marzeniem. A tu okazuje się, że to nic wielkiego – wystarczy opłacić wstęp (btw droższy niż do Wielkiego Pałacu w BKK) i można się integrować ;) Wioska oczywiście wygląda na przygotowaną głównie dla turystów, panie siedzą sobie na werandkach, rzeźbią, tkają koce, opiekują się dziećmi, sprzedają pamiątki i odpowiadają na pytania turystów. Wszystko to z szerokim uśmiechem na twarzy. My korzystając z możliwości kupiliśmy w wiosce pamiątki dla rodziny, więc z czystym sumieniem fotografowaliśmy wszystko dookoła ;) Jedna z długoszyich zaprosiła nawet mnie i Anię do wspólnej fotki, czym mnie bardzo, ale to bardzo ucieszyła!
Zwiedzanie okolic szło nam szybko i sprawnie, dlatego też poprosiliśmy taksówkarza o podwiezienie do najważniejszej ze świątyń Chiang Mai – Wat Phrathat Doi Suthep. Spędziliśmy tam chyba z godzinę, spacerując dookoła wielkiej złotej chedi, bijąc w dzwony i wypożyczając Tajom Anię do pamiątkowych zdjęć ;)
Oh nie, przecież wszelakiego typu show ze słoniami nie różni się niczym od słonia mieszkającego w zoo :(
Bardzo się cieszę, że co raz więcej turystów jednak nie decyduje się na campy tego typu.
Teraz już to wiemy i świadomie opuszczamy tego typu ceprowskie atrakcje. Ten tekst powstał po naszym pierwszym pobycie w Tajlandii 6 lat temu, a w międzyczasie nasze postrzeganie świata się zmieniło. Ale dzięki za komentarz. Tak sobie teraz myślę, że może warto nieco wyedyować ten tekst, żeby niepotrzebnie innych nie zachęcać do zwiedzania słoniowych campów…