Z tureckim morzem po raz pierwszy przywitaliśmy się w Side.
Plaża w Side jest piaszczysta, szeroka i zastawiona parasolkami. Mimo sporej ilości turystów, bez problemu udało nam się znaleźć miejsce w hotelu, ba! nawet trochę powybrzydzaliśmy ;) Starożytne Side, to nie tylko ruiny świątyni Apolla przedstawiane w przewodnikach, ale też amfiteatr, łaźnie i agora, gdzie znajduje się handlowe centrum miasta, czyli po naszemu „krupówki”. Na krupówkach rozbrzmiewał głównie język niemiecki, a ceny podane były w EUR.
W naszym odczuciu w Side (i całe wybrzeże), to już całkiem inna Turcja niż choćby ta w Kapadocji. Ludzie nadal byli przyjaźni, ale sprzedawcy byli już bardziej nachalni. Jedzenie też było bardziej europejskie, np. w zestawach kebaba pojawiły się frytki. Poczuliśmy się tam jakbyśmy nagle znaleźli się na jednym z wielu europejskich wybrzeży.
Ania za to poczuła się w swoim żywiole. Na plaży najpierw spokojnie siedziała na kocu i przesypywała piach z kupki na kupkę … a gdy przypomniało się jej co to morze i fale, to zdesperowani rodzice zwinęli cały majdan i truchtem wrócili do hotelu ;) Drugiego dnia rankiem było całkiem podobnie. Najpierw budowaliśmy z piasku Kapadocję, a później bezustannie biegaliśmy za małym Strusiem Pędziwiatrem, który to wdrapywał się na rowerek wodny, to wskakiwał do morza. W morzu zaś Ania biegała każdej fali na spotkanie, a im wyższa fala była i im więcej wody się dziecko napiło, tym większą radochę miało ;)